Dawna willa Goebbelsa. Gmina szuka opcji zagospodarowania

Po sporach dotyczących planów wyburzenia willi należącej do ministra propagandy Rzeszy Josepha Goebbelsa w Wandlitz, władze Berlina chcą zezwolić na dalsze wykorzystanie i zagospodarowanie tego miejsca. Berlińskie przedsiębiorstwo zarządzające nieruchomościami BIM poinformowało w poniedziałek, 22 kwietnia, że gmina Wandlitz, na terenie której znajduje się działka nad jeziorem Bogensee, powinna ubiegać się o środki z programu wsparcia pod nazwą „Narodowe projekty rozwoju obszarów miejskich” na zagospodarowanie tego terenu. Jak informowały media, rada nadzorcza BIM podjęła tę decyzję w piątek,19 kwietnia. Teren, na którym Joseph Goebbels zbudował swoją willę, jest od 2000 roku niewykorzystany i popada w ruinę. Powiat i gmina walczą o zachowanie tego miejsca

Możliwe wyburzenie i zalesienie

Jeśli nie uda się znaleźć ekonomicznie opłacalnych rozwiązań, BIM zbada i przygotuje „możliwe kroki” w celu ponownego zalesienia obszaru lub przekazania go berlińskiemu urzędowi Berliner Forsten, zarządzającemu terenami leśnymi wokół stolicy Niemiec. Następstwem tego może być wyburzenie historycznej willi.

Teren szkoleniowy dla policji federalnej

Ponadto ustalono, że BIM spróbuje uzgodnić tymczasowe użytkowanie  obiektu z jedną z instytucji na szczeblu federalnym. Liczne media informowały, że chodzi o Policję Federalną, która ewentualnie mogłaby utworzyć tam centrum szkoleniowe.

BIM nie odpowiedziała dotąd na zapytania w tej sprawie. Stwierdzono, że jeśli nie powiedzie się tymczasowe użytkowanie przez instytucję federalną, gmina Wandlitz powinna otrzymać propozycję przekazania terenu.

Szukanie pomysłu na ponowne wykorzystanie

Teren nad jeziorem Bogensee w gminie Wandlitz w Brandenburgii należy do Berlina. W piśmie do Berlińskiego Zarządu Nieruchomościami starosta powiatu Barnim Daniel Kurth oraz burmistrz Wandlitz Oliver Borchert domagali się między innymi, aby przez okres pięciu lat nie podejmowano żadnych działań ani decyzji dotyczących rozbiórki willi Goebbelsa.  W tym czasie miałaby zostać opracowana koncepcja przyszłych opcji użytkowania obiektu.

Jak podkreślił starosta Kurth, w skali krajowej teren ten jest historycznie i architektonicznie wyjątkowy i należy koniecznie go chronić. Także burmistrz Borchert chce zachować to ważne miejsce pamięci. Dotychczas liczne próby sprzedania terenu nie powiodły się.

Chcesz mieć stały dostęp do naszych treści? Dołącz do nas na Facebooku!

W 1936 r. miasto Berlin podarowało Bogensee i otaczające go tereny ministrowi propagandy Rzeszy Josephowi Goebbelsowi. Po zakończeniu nazistowskiej dyktatury alianci przez krótki czas wykorzystywali to miejsce dla potrzeb szpitala wojskowego. W 1946 r. Sowieci przekazali teren Wolnej Młodzieży Niemieckiej (FDJ), która założyła tam akademię młodzieżową. W latach 50. ubiegłego wieku powstał tam nowy zespół budynków. Po zjednoczeniu Niemiec akademia FDJ została zlikwidowana.

Polki w cieniu gilotyny

(DPA/jar) 

 

Makabryczne eksperymenty na dzieciach. Uniknął kary

Lekarze zaangażowani w mordowanie osób niepełnosprawnych w czasach narodowego socjalizmu, po zakończeniu wojny testowali leki na młodych pacjentach chorych na gruźlicę. Miało to miejsce w Hesji, w sanatorium dziecięcym Mammolshöhe. Badanie zlecone przez Krajowe Stowarzyszenie Opieki Społecznej w Kassel potwierdziło zarzuty wobec byłego dyrektora placówki Wernera Catela.

Za jego zgodą sanatorium dla dzieci położone w pobliżu miasta Königstein im Taunus testowało w 1947 roku niezatwierdzony jeszcze preparat na tuberkulozę. Próby, prowadzone bez zgody rodziców, doprowadziły w co najmniej czterech przypadkach do śmierci małych pacjentów. 

Kluczowa rola w eutanazji

„Przypadek ten jest przykładem tego, do czego może prowadzić po 1945 roku brak krytycznej analizy roli medycyny w państwie narodowo-socjalistycznym” – brzmi wniosek historyków, którzy zajmowali się sprawą. Według raportu, w czasach Trzeciej Rzeszy, Werner Catel miał jako dyrektor kliniki uniwersyteckiej w Lipsku i ekspert „Komisji Rzeszy do naukowej ewidencji chorób dziedzicznych” odegrać kluczową rolę w morderstwach eutanazyjnych dokonywanych przez nazistów.

Werner Catel został po zakończeniu wojny zdymisjonowany przez sowieckie władze okupacyjne, a następnie uciekł na Zachód. Po tym jak w 1947 roku objął kierownictwo sanatorium w Mammolshöhe sprowadził tam dwóch innych lekarzy z Lipska, którzy byli wcześniej zaangażowani w morderstwa dzieci.

Gdy lekarze byli mordercami. PODCAST

Badania wykazały, że kwestia personelu już pod koniec lat lat 40. wywołała w Hesji kontrowersje. Nominacja Catela na szefa katedry pediatrii na Uniwersytecie w Marburgu nie powiodła się właśnie z powodu jego działalności w czasach nazistowskich. Dochodzenie prowadzone w sprawie zgonów w sanatorium pediatrycznym w pobliżu Königstein im Taunus nic jednak nie dało. Wydarzenia te, w kontekście „ukrywania, zaprzeczania, trywializowania, zniekształcania i przekręcania faktów historycznych, doprowadziły do reinterpretacji i ponownej oceny biografii Catela” – stwierdzili historycy.

Uniknął kary

Osoby odpowiedzialne wówczas w heskim Ministerstwie Spraw Wewnętrznych nie zajęły się kwestią rażących naruszeń prawa i etyki zawodowej. Zamiast tego, w odniesieniu do serii przeprowadzonych eksperymentów, podkreślano zasługi Catela dla badań nad gruźlicą.

Werner Catel prowadził sanatorium przeciwgruźlicze w Hesji do 1954 roku, następnie objął profesurę na Uniwersytecie Christiana Albrechta w Kilonii. Nawet po przejściu na wcześniejszą emeryturę, w wywiadzie z lat sześćdziesiątych, opowiadał się za mordowaniem upośledzonych umysłowo dzieci. Jak mówił, „uwolnienie tych idiotycznych dzieci od ich nieszczęścia” byłoby bardziej humanitarnie.

(EPD/stef)

Chcesz skomentować ten artykuł? Dołącz do nas na facebooku! >>

Architektura przetrwania. Ukrywali się nawet w grobach przed zagładą

Na terenie Polski z Holokaustu uratowało się 50 tys. ukrywających się Żydów. Grafika ścienna na wystawie w Muzeum Żydowskim we Frankfurcie nad Menem ukazuje morze pojedynczych punktów – setki przedwojennych żydowskich „sztetli” – miasteczek – w Polsce i Ukrainie. Na niej architektka i artystka Natalia Romik zaznaczyła dziewięć miejsc, w których znalazła kryjówki ratujących się podczas zagłady Żydów.

Dzięki wsparciu Fundacji im. Gerdy Henkel artystka gruntownie eksplorowała te miejsca – często uległe erozji, a nawet nieistniające dziś fizycznie. Uwieńczeniem wielowątkowych poszukiwań jest poruszająca, multimedialna wystawa znalezionych śladów materialnych, sporządzonej w trakcie poszukiwań dokumentacji, jak i rzeźb powstałych na podstawie silikonowych odcisków kryjówek. 

Natalia Romik
Natalia Romiknull Magdalena Gwozdz-Pallokat/DW

– Sam projekt badania kryjówek trwał ponad pięć lat i towarzyszyło mi ponad 70 naukowców i naukowczyń z różnych dziedzin – dendrologii, geodezji, historii, historii mówionej, kartografii – mówi Natalia Romik w wywiadzie dla DW. – Bez tej szerokiej koalicji nigdy by się to nie odbyło. Dotychczas wspaniali polscy badacze i badaczki, jak Barbara Engelking, Marta Cobel-Tokarska, czy Jacek Leociak badali wątek ukrywania się Żydów pod kątem relacji. Jednakże same kryjówki nie były badane fizycznie – wskazuje artystka.

Architektura to myślenie o funkcjonalności, o przestrzeni i świetle. Koncepcja Natalii Romik ukazuje ekstremalną zmianę zadań architektury w momencie zagrożenia życia. – W czasie zagłady Żydzi budowali kryjówki, mając czasami tylko łyżkę, nóż, jakiś tępy majzel, bojąc się, że okupant odkryje budowę kryjówki, ale również, że odkryje to ukraiński czy polski sąsiad. One powstawały potajemnie. Ich funkcjonalność dotyczyła przeżycia, przetrwania, czasami nawet jeden dzień – podkreśla Romik.

Poszukiwanie śladów

W badaniach architektury byłych kryjówek Natalia Romik sięga po wszelkie dostępne dziś nauce środki, łącznie z technologią używaną do badań kryminalistycznych. Posiłkuje się wiedzą historyków, antropologów, archeologów i miejskich odkrywców. Docierając do przekazów ustnych, czasem udaje się jej skorygować je, jak podczas badań nad kryjówką w 650-letnim dębie „Józef” w Wiśniowej na Podkarpaciu.

Kryjówką w 650-letnim dębie „Józef” w Wiśniowej na Podkarpaciu
Kryjówką w 650-letnim dębie „Józef” w Wiśniowej na Podkarpaciunull Powiatowe Centrum Kultury i Turystyki w Wiśniowej

We wnętrzu wydrążonego przez naturę drzewa, do którego prowadziło wejście przez prawie zarośniętą szczelinę, ukrywali się po ucieczce w 1942 roku z KL Plaszow bracia Dawid i Paul Denholzowie. Wprowadzona do wnętrza kamera endoskopowa sfilmowała teraz kilkanaście drewnianych schodów i metalowych klamr. Natalia Romik uściśliła nazwisko braci i dotarła w Nowym Jorku do ich córek.

Podobnie nieopowiedziana na szerszym forum była historia kryjówki w kwaterze 41 na Cmentarzu Żydowskim przy ul. Okopowej w Warszawie. Obmurowany i powiększony grób, przykryty macewami, dawał tymczasowe schronienie osobom z rodzin Posner i Aroniak. Końca wojny doczekało jedynie dwóch mężczyzn. Jednego z nich, 96-letniego Abrahama Carmi, artystka spotkała osobiście.

Kryjówka na Cmentarzu Żydowskim przy ul. Okopowej w Warszawie
Kryjówka na Cmentarzu Żydowskim przy ul. Okopowej w Warszawienull Magdalena Gwozdz-Pallokat/DW

Proces związany z architekturą kryjówek nie jest dla Romik zamknięty. Artystka nadal poszukuje chłopca, który ukrywał się w Hucie Zaborowskiej w odnalezionej niedawno podczas remontu szafie. Świadczą o tym pozostawione w niej  napisy. Nie wszystkie opisane przez Romik kryjówki przetrwały. Likwidacji uległa wyrafinowana architektonicznie kryjówka w prywatnym domu w Siemianowicach Śląskich. Trzydzieści osób ukrywających się pod podłogą miało tam prąd i ostrzegawczą sygnalizację świetlną. Romik upamiętniła architekturę kryjówki, wykonując model architektoniczny domu.

Kryjówki na terenie Ukrainy

Część eksplorowanych przez Romik kryjówek znajduje się na terenie Ukrainy. Jedna z nich to lwowska kanalizacja, gdzie ukrywało się kilkadziesiąt osób. Natalia Romik razem z kuratorem Kubą Szrederem i Andrijem Ryżtunem z grupy „Urban Explorers Lviv” podążyła przez uliczny właz kanalizacyjny do miejsca, gdzie do końca lipca 1944 roku ukrywała się w 21-osobowej grupie rodzina Chiger. Ich historię świat poznał dzięki filmowi „W ciemności” Agnieszki Holland. W jednej z witryn wystawy spoczywają wydobyte z kryjówki ślady rodziny Chiger: butelka, baranek wielkanocny, który służył jako zabawka, latarka.

Inna kryjówka, do której dotarła Romik, została zbudowana pod podłogą wcześniej niepodpiwniczonego domu w miejscowości Schowkwa. Dojście zapewniały wyjęte klepki z parkietu. Do tej kryjówki Romik dotarła dzięki Tarasowi Nazarukowi z „Center for Urban History of East Central Europe” we Lwowie. Podczas prac pomiarowych i trwających wiele godzin prac nad silikonowym odlewem wejścia do kryjówki, Romik czytała pamiętnik ukrywającej się tam Klary Schwarz. Ze zdumieniem skonstatowała, jak niezmienione pozostało otoczenie. Przetrwała nawet dziura w ścianie, przez którą nadal dociera zapach opisywanych aksamitek, rosnących przed domem.

W Ukrainie Natalia Romik eksplorowała również kryjówki w trudno dostępnych jaskiniach. W ekstremalnych warunkach w obwodzie tarnopolskim w jaskini Ozerna, z rozgałęziającymi się korytarzami o długości 150 km, ukrywało się przez niemal rok 38 osób. Zaadaptowały przestrzeń jaskini, wyposażając ją m.in. w żarna do mielenia zboża.

Artystyczny hołd

W każdej z kryjówek zespół Natalii Romik sporządzał odciski wybranych fragmentów powierzchni ścian. Posłużono się w tym celu specjalną masą silikonową. Potem w pracowni konserwatorskiej we Wrocławiu na jedną ze stron odlewu w mozolnym procesie nakładano najwyższej jakości płatki srebra. Powstawały rzeźby z lustrzaną, srebrną powłoką po jednej stronie.

Rzeźby ze srebrną powłoką
Rzeźby ze srebrną powłokąnull Norbert Miguletz

– Ta autentyczność wydaje mi się, że jest bardzo mocno widoczna na wystawie – wskazuje Romik. – A z drugiej strony dla mnie te rzeźby są hołdem dla osób, które te kryjówki budowały. Czasami nie znamy imienia i nazwiska tych osób, ale dla mnie właśnie ich odwaga i wyobraźnia powinny mieć reprezentację w tej wystawie. Stąd też ta powłoka lustrzana, srebrna. Chciałam, żeby te rzeźby były hołdem dla tych raczej nieznanych z nazwiska architektów – podkreśla artystka w rozmowie z DW.

Kondycja pamięci historycznej

Multimedialna wystawa Natalii Romik to także opowieść o kondycji pamięci historycznej. Romik dotarła do miejsc, które dzięki cienkim niciom powiązań utrzymały się w przekazywanej między pokoleniami narracji. Wielu ocalałych po wojnie spisało swoje wspomnienia.

Zwiedzający wystawę we Frankfurcie mogą nie zdawać sobie sprawy, że w budynku Muzeum Żydowskiego od kilku lat znajduje się archiwum pochodzącego z Będzina frankfurckiego historyka Arno Lustigera. W swej pracy naukowej zajmował się on żydowskim ruchem oporu podczas drugiej wojny światowej. Jedną z książek poświęcił Żydom ukrywającym się podczas Holokaustu, ukuwając pojęcie oporu ratunkowego („Rettungswiderstand”). W ten sposób złożył hołd osobom ratującym się przed Zagładą, jak i wspierającym je pomocnikom.

Natalia Romik również składa hołd ocalałym, próbując jednocześnie odnaleźć emocje, jakie niesie w sobie sama architektura kryjówek.

Frankfurckiej wystawie, która potrwa do 1 września br., towarzyszy obszerny katalog w języku niemieckim i angielskim. W połowie czerwca br. Natalia Romik wraz z Kubą Szrederem z Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie zapraszają do Centrum Sztuki i Mediów w Karlsruhe na międzynarodową konferencję „Matters of  Evidence” o roli badań kryminalistycznych w odkrywaniu materialnych śladów przeszłości.

Chcesz skomentować nasze artykuły? Dołącz do nas na facebooku! >>

Uczniowie spotykają się z ocalałym z Holokaustu

Katarzyna Person: „Relacje w obozach nie były proste”

DW: W wydanej niedawno po niemiecku książce pt. „Dipisi. Żydzi polscy w amerykańskiej i brytyjskiej strefach okupacyjnych Niemiec, 1945-1948” przygląda się pani ówczesnej sytuacji Displaced Persons, Żydów z Polski. O jak dużej grupie mówimy?

Katarzyna Person*: Na tle ogromnych przemieszczeń tuż po wojnie na terenie Niemiec jest to grupa stosunkowo mała. W momencie zakończenia wojny na terenie Niemiec znajdowało się około 7 milionów osób przesiedlonych w wyniku działań wojennych. Dipisi-Żydzi to z czasem około 250 tysięcy osób, w tym około 200 tysięcy Żydów z Polski.

Ta liczba odnosi się do końca lat 40-tych?

Tak, tylu Żydów łącznie przeszło przez obozy dla Displaced Persons. W momencie wkroczenia armii alianckich do Niemiec była to grupa o wiele mniejsza. To są ludzie wyzwoleni z obozów koncentracyjnych, czy z marszów śmierci. Szacuje się, że na terenie Niemiec zostało wyzwolonych około 50 000 Żydów, w tym kilkanaście tysięcy Żydów z Polski. Przy czym te dane, które podaję, są całkowicie orientacyjne.

Zaraz po wyzwoleniu utworzono obozy dla dipisów w miejscach, w których te osoby się znalazły. Zakładano, że placówki te będą działały przez kilka miesięcy. Tymczasem funkcjonowały one do 1951 r., a niektóre nawet do 1957 r. W połowie 1947 r. na terenie strefy brytyjskiej okupowanych Niemiec istniały 272 obozy DP, na terenie strefy amerykańskiej było ich 416.

Grupa ta początkowo podlegała administracji wojskowej aliantów, którzy – jak wskazuje pani w książce – nie zawsze byli przygotowani do opieki nad ocalałymi z Zagłady.

Rzeczywiście. Alianci nie są przygotowani na dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że na terenie obozów koncentracyjnych w wyzwolonych Niemczech natrafiono na tak wiele osób. W Bergen-Belsen wyzwolono około 60 000 więźniów różnych narodowości, podczas gdy oczekiwano, że będzie ich tam 1500. Nie byli też zupełnie przygotowani na to, w jakim stanie ci ludzie będą – fizycznym i psychicznym. I nie mieli właściwie żadnego zaplecza, żeby radzić sobie z osobami w tak trudnej sytuacji.

Nie spodziewali się też, że nagle pojawi się duża grupa osób, która nie będzie chciała wrócić do kraju, z którego została przywieziona do Niemiec. I co więcej, że ta grupa zacznie rosnąć. Zaczną bowiem docierać kolejni ludzie z Polski. Może tylko jeszcze dodam, że szacuje się, że w pierwszych powojennych miesiącach na terenie okupowanych Niemiec i Austrii udzielono pomocy ponad 13 milionom osób! To naprawdę olbrzymia grupa i to jest też ważne obok tego, jak ważną rolę odgrywała ta stosunkowo mała liczba Żydów.

W tej grupie, której udzielono pomocy bezpośrednio po wojnie byli też obywatele polscy?

Tak, było to około 1 700 000 obywateli polskich, w tym również Żydów polskich. Tu oczywiście kwestia żydowskości i tożsamości żydowskiej jest kluczowa, ale początkowo wszystkie te osoby były kwalifikowane według swojego przedwojennego obywatelstwa jako Polacy.

Czy Dipisi z Polski – Żydzi i nie-Żydzi – mieszkali w tych samych obozach?

Początkowo tak, ale bardzo szybko zaczęło to być problematyczne. Relacje w obozach nie były proste. Ponadto dla grupy wyzwolonych Żydów – jeżeli zostawali oni w Niemczech, nie decydując się na powrót do Polski – kluczową była kwestia tożsamości żydowskiej, a nie polskiej.

Ta grupa zaczęła prędko rosnąć. Do amerykańskiej i brytyjskiej strefy okupacyjnej na terenie Niemiec zaczęli docierać Żydzi, którzy przeżyli na terenie Polski. Potem dołączali ci, którzy wrócili z terenu Związku Radzieckigo. Zaczęła powstawać wyraźnie oddzielona od innych dipisów grupa Żydów. Utworzono obozy ściśle żydowskie, przynajmniej w strefie amerykańskiej.

Wskazuje pani, że celem Żydów tuż po wojnie była przede wszystkim dalsza emigracja do Palestyny albo do USA. Tymczasem sami alianci nastawieni byli raczej na repatriację dipisów do krajów, których obywatelami te osoby były przed wojną, a więc też do Polski...

To jest zrozumiałe. Dipisi byli ogromnym problemem, dodatkowo dosyć kosztownym. Co więcej, grupa ludzi nie chcących wracać do Polski stale się powiększała. Między połową 1946 roku a końcem 1947 roku z Polski do amerykańskiej i angielskiej strefy okupacyjnej wyjechało około 150 000 ocalałych Żydów. Ilość wyjazdów wzmogła się po pogromie w Kielcach w lipcu 1946 r. Kwestie antysemityzmu i zagrożenia fizycznego były tutaj kluczowe. To jest grupa, która świadomie nie wróci już do Polski. Trzeba teraz będzie znaleźć dla niej miejsce, do którego mogłaby wyemigrować, a to też nie jest proste.

Sam wyjazd z Polski to była jednak bardzo złożona kwestia...

To była trudna decyzja, podejmowana w niezwykle trudnym momencie. Ta decyzja, czy zostać, czy wyjechać, była decyzją, którą wiele rodzin zazwyczaj podejmowało na przestrzeni kilku lat. Tu musiala być podjęta stosunkowo szybko. Warunki życia w obozach dla Displaced Persons też nie zawsze były dobre. Ci ludzie znajdując się na terenie Niemiec, nie mogli podejmować żadnej pracy. Uzależnieni byli od pomocy z zewnątrz i tak tkwili w poczuciu często beznadziei i braku perspektyw. To działo się przecież jeszcze przed powstaniem państwa Izrael. Jednocześnie w obozach w Niemczech tworzy się ich nowa tożsamość, w dużej mierze oparta na odcięciu się od tego, co było przed wojną. Ale jak można odciąć się od miejsca, w którym się wychowało, czy od języka, który często jest jedynym językiem, jaki się zna? Odciąć się od kultury, od całego zakorzenienia? To były dramatyczne sytuacje.

Gdy liczba osób w obozach dla dipisów żydowskich dramatycznie wzrosła, placówki te znalazły się wręcz na granicy kryzysu humanitarnego...

Na pewno tak było, choć tu znowu sytuacja była zróżnicowana. Obozy były zakładane w różnych miejscach. Mamy na przykład obozy dla dipisów w Bawarii, które są urządzane w hotelach, w malowniczych miejscach, w Alpach. Ale były też obozy, w których panowały dramatycznie złe warunki życiowe, przeludnienie straszliwe, też braki jedzenia, czy wysoka przestępczość. Sytuacja była więc w nich często bardzo trudna.

Niemieckie wydanie książki „Dipisi. Żydzi polscy w amerykańskiej i brytyjskiej strefach okupacyjnych Niemiec, 1945-1948”
Niemieckie wydanie książki „Dipisi. Żydzi polscy w amerykańskiej i brytyjskiej strefach okupacyjnych Niemiec, 1945-1948”null Harrassowitz Verlag

Ważną rolę w odseparowaniu Żydów polskich od pozostałych dipisów z Polski odegrał Raport Harrisona, wskazujący zarówno na problemy bytowe, jak i na antysemityzm występujący tuż po wojnie obozach.

Raport ten był rzeczywiście czymś, co wiele zmieniło. Sytuacja Żydów w okupowanych powojennych Niemczech bardzo szybko stała się tematem nagłaśnianym przez prasę na świecie. Szczególnie trudne było ich położenie w strefie bytyjskiej, gdzie największy obóz w Bergen-Belsen utworzony był właściwie na części terenu byłego obozu koncentracyjnego.

Sytuacja w strefie amerykańskiej wyglądała inaczej dzięki raportowi wysłannika rządu Stanów Zjednoczonych, Earla Harrissona z lata 1945 roku, który postulował oddzielenie Żydów od dipisów innych narodowości. Dzięki temu właśnie w Niemczech, w Monachium, w strefie amerykańskiej, powstaje to, co potem kojarzono właśnie najbardziej z dipisami, czyli duże obozy w Feldafing, w Landsbergu, w Föhrenwaldzie, które stają się centrami odrodzonego życia żydowskiego.

W obozach dla dipisów w Niemczech wiele osób planowało wyjazd dalej. Jakie były realne szanse tej grupy na emigrację?

Na tym etapie absolutnie minimalne. Poza nielegalnym przedostaniem się do Palestyny, niezwykle trudnym logistycznie. Inne możliwości emigracji ograniczała przede wszystkim niechęć państw przyjmujących. Dopiero w połowie 1948 r., kiedy powstaje państwo Izrael, otwiera się w pełni droga do Izraela. W tym samym czasie, po przegłosowaniu przez Kongres amerykański Displaced Persons Act pojawia się też możliwość wyjazdu do USA.

Większość z tych, którzy się wówczas kwalifikują na emigrację do Stanów Zjednoczonych, to nie są osoby, które ocalały na terenie Poski albo Niemiec, lecz na terenie Związku Radzieckiego. W USA panował wówczas strach przed komunizmem. Stąd wiele osób, zamierzających wyjechać do USA, pisze w życiorysach, że przeżyło Zagładę na terenie okupowanej Polski. Związek Radziecki jest przez nich w ich osobistej historii emigracji wymazywany.

Wskazuje pani w swej książce na rolę życia kulturalnego jako elementu integrującego społeczność, podobnie jak szkolnictwo. W Monachium przez pewien czas funkcjonowało zaraz po wojnie nawet szkolnictwo wyższe.

Tak, w 1946 r. w Monachium powstał Uniwersytet UNRRY. Był to uniwersytet międzynarodowy i to było jedno z niewielu miejsc, gdzie dipisi żydowscy uczestniczyli w tych samych zajęciach co dipisi polscy, czy inni dipisi wschodnioeuropejscy. Szybka organizacja szkolnictwa była ważna jednak przede wszystkim ze względu na dzieci w obozach dipisów. Były to często dzieci, które przeżyły Zagładę w ukryciu, w polskich rodzinach, czy klasztorach.

W szkołach w obozach zapewniano im edukację, ale budowano też ich tożsamość żydowską. Przygotowywano ich do emigracji jako Żydów. Wydaje mi się, że przy wszystkich problemach jakie się pojawiały, to jednak szczególnie w przypadku dzieci próby ułatwienia im powrotu do społeczności rzeczywiście się powiodły.

Symbolem odrodzonego życia żydowskiego mogą być narodziny licznych dzieci w obozach, a także zawieranie małżeństw.

To jest taki powojenny „Babyboom”, coś charakterystycznego też dla wielu innych społeczności. To jest bardziej złożone zagadnienie. Dopiero od niedawna prowadzi się badania, patrzące na to trochę inaczej aniżeli na odradzanie się społeczności po wojnie, czyli coś wyłącznie pozytywnego. Tymczasem były to związki ludzi często nie znających się zbyt dobrze. Samotne kobiety były po wojnie w bardzo trudnej sytuacji. Wszystkie te osoby były w bardzo trudnym momencie emocjonalnym. Nie zmienia to oczywiście faktu, że śluby młodych dipisów były ważnym elementem życia w obozach, a rodzące się dzieci symbolem nadziei w bezpośrednio powojennej niepewności.

W obozach działały szkoły zawodowe. Pomoc z zewnątrz przychodziła z organizacji charytatywnych jak UNRRA czy Joint (Joint Distribution Committee)?

Tak, i potem Jewish Relief Unit (JRU) i również różnego rodzaju żydowskie organizacje charytatywne. One pomagały, jak umiały. Ta pomoc w dużej mierze była uzależniona od tego, w jakim stopniu ich pracownicy zostali przygotowani na konfrontację z dipisami – z trudną społecznością, z traumą ocalałych z Zagłady. Bywały niezwykle kompetentne osoby pracujące w organizacjach pomocowych, doświadczone w pracy tego rodzaju, które rzeczywiście potrafiły coś zrobić. Ale było też, jak wiemy, dużo młodych osób z Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych, które w powojennych Niemczech chciały przeżyć „przygodę swojego życia”. I ich pomoc w tak niezwykle złożonej sytuacji bywała co najmniej niewystarczająca, a często błędna.

Temat szkoleń zawodowych jest też niezwykle ciekawy. Ludzie w obozach dipisów to była niezwykle zróżnicowana grupa. Byli wśród nich ludzie, którzy mieli przygotowanie zawodowe, inni nie mieli go wcale, czy mieli takie, które w żaden sposób nie przekładało się na pracę za granicą, w krajach, do których w końcu wyemigrowali. Do tego dochodził brak znajomości języka. Szkolenie zawodowe rzeczywiście pozwalało w wielu przypadkach na emigrację, jako już specjaliści. Często potem te osoby na emigracji nawet do końca życia pracowały w zawodach wyuczonych w obozie.

Duże obozy stawały się też miejscem zatrudnienia dla miejscowej ludności, przede wszystkim dla Niemek. Pojawiały się pierwsze mieszane małżeństwa żydowsko-niemieckie.

Tak, ale takie intymne relacje, szczególnie żydowsko-niemieckie, czy polsko-niemieckie, były wówczas bardzo źle odbierane przez społeczność dipisów. Kwestie zatrudniania Niemców czy Niemek na przykład jako lekarzy pracujących w obozach, czy kobiet pomagających przy dzieciach to też było zupełne odwrócenie sytuacji wojennej i coś niezwykle ciekawego. Dipisi, którzy mieszkali poza obozami, w Monachium na przykład – tam była dość duża grupa osób, która nie rejestrowala się w obozach - często mieszkali w tych samych mieszkaniach co Niemcy. To była też nowa i trudna sytuacja.

Finalnie ilu dipisów żydowskich z Polski pozostało w Niemczech, a ilu wyemigrowało dalej?

Wiemy na pewno, że po wojnie łącznie z obozów DP około 80 000 Żydów emigrowało do USA, większość – prawie 140 000 – do Izraela, około 20 000 osób do innych krajów. W Niemczech pozostało około 10 % z 250 000, czyli 25 000 osób, w większości Żydów polskich.

Ci, którzy pozostali, włączali się często w odnawianie życia żydowskiego w Niemczech. Stawali się założycielami odnawianych gmin żydowskich, jak historyk i wieloletni szef Niemieckiej Organizacji Syjonistycznej Arno Lustiger we Frankfurcie nad Menem.

Były to osoby, które zostały z różnych względów w Niemczech. Często osoby chore, którym nie pozwalano na wjazd do innych krajów. Kwestia emigracji do Palestyny, a potem do Izraela też nie była bezproblemowa. To nie były łatwe warunki do życia dla osób na przykład w starszym wieku, z problemami zdrowotnymi. Często też poodnajdowane rodziny nie chciały się rozstawać, jeśli części osób nie zezwalano na wspólną emigrację. W Izraelu osoby ocalałe z Zagłady były imigrantami, ktorzy często nie tak do końca byli akceptowani jako członkowie społeczności. Ich historie wojenne nie były tymi historiami, na których miało być zbudowane nowe państwo. To nie były proste wyjazdy i łatwe budowanie sobie nowego życia. Pewnie dlatego też wiele osób zdecydowało się pozostać w Niemczech. W międzyczasie osoby te mieszkały już w Niemczech od kilku lat, nauczyły się języka, uczyły się, lub pracowały. I ta ich decyzja o pozostaniu, choć pod wieloma oczywistymi względami bardzo trudna, jest też zrozumiała.

Lubisz nasze artykuły? Zostań naszym fanem na Facebooku! >> 

*Dr. hab. Katarzyna Person jest historyczką, wicedyrektorką Muzeum Getta Warszawskiego. Jest redaktorką i współredaktorką pięciu tomów dokumentów z Podziemnego Archiwum Getta Warszawskiego, autorką książek o historii Żydów w czasie Zagłady i w okresie bezpośrednio powojennym. W 2023 r. ukazał się w Harrassowitz Verlag w Wiesbaden niemiecki przekład jej książki pt. „Dipisi. Żydzi polscy w amerykańskiej i brytyjskiej strefach okupacyjnych Niemiec, 1945-1948”.

Ofiary II wojny światowej. Więcej zapytań i zwrotów pamiątek

Archiwum Arolsen, znane wcześniej jako Międzynarodowa Służba Poszukiwań (ITS), w Bad Arolsen w Hesji odnotowało w 2023 roku znaczny wzrost liczby zapytań dotyczących losów ofiar nazizmu.

„Zainteresowanie krewnych i kolejnych pokoleń informacjami o osobach prześladowanych przez nazistów i ich losach w ubiegłym roku gwałtownie wzrosło” – podało Archiwum. Według raportu w 2023 roku do Arolsen dotarło ponad 20 tys. zapytań dotyczących ponad 28 tys. osób. Jest to wzrost o ponad 30 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim.

Jeszcze większy wzrost odnotowało internetowe archiwum, rejestrując o 43 proc. więcej odwiedzin niż rok wcześniej. Bazę danych przeszukiwało w 2023 roku około 680 tys. użytkowników.

Archiwum cyfrowe
Archiwum cyfrowenull Arolsen Archives

Archiwum Arolsen jest uważane za najbardziej wszechstronny na świecie zbiór dokumentów na temat ofiar zbrodni nazistowskich. Kolekcja, która zawiera informacje na temat około 17,5 mln osób, jest częścią Światowego Dziedzictwa Dokumentalnego UNESCO.

Połowa zapytań z Niemiec, Polski i Francji

Archiwum poinformowało w komunikacie prasowym, że niemal cztery piąte (79 proc.) wszystkich wyszukiwań przypadało na członków rodzin ofiar. Co dziewiąte pytanie (11 proc.) złożyli badacze, a co piętnaste (6,5 proc.) osoby zainteresowane historią.

Około połowa zapytań przyszła z Niemiec, Polski i Francji, kolejne miejsca zajęły Włochy i Izrael. W przypadku niemal 60 proc. zapytań archiwa znalazły poszukiwane informacje i dokumenty. „Rosnąca cyfryzacja archiwum ułatwia badania, ponieważ zbiory można przeszukiwać lepiej i szybciej” – wyjaśnia Archiwum Arolsen. Jest to również zasługa inicjatywy crowdsourcingowej #everynamecounts, w ramach której wolontariusze wprowadzają do cyfrowego archiwum nazwiska i dane z dokumentów.

Inicjatywa #everynamecounts
Inicjatywa #everynamecountsnull Arolsen Archive

Zwrot rzeczy osobistych rodzinom

Archiwum z Bad Arolsen przekazało w zeszłym roku rodzinom byłych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych 180 kopert z rzeczami osobistymi. To więcej niż kiedykolwiek wcześniej. W 2021 roku takich kopert było 95, a w 2022 roku – 84.

Od 2016 roku Archiwum przekazało rodzinom prześladowanych ponad 850 kopert zawierających biżuterię, zegarki, zdjęcia lub dokumenty. „Te zwroty często wyjaśniają nieznane wcześniej drogi życia” – podaje Archiwum.

(DPA/pedz)

Chcesz skomentować ten artykuł? Dołącz do nas na facebooku! >>

Rozsiane po świecie. Poszukiwania polskich dóbr kultury

Podeszwa buta niemieckiego żołnierza, odciśnięta na zrabowanym przez Wehrmacht obrazie „Dama z gronostajem”, to jedno z powszechniejszych skojarzeń z rabunkiem dóbr kultury podczas niemieckiej okupacji w Polsce.

I o ile historia „Damy z gronostajem” zakończyła się szczęśliwe – obraz Leonarda da Vinci wrócił po wojnie do Polski i można go obecnie podziwiać w Muzeum Narodowym w Krakowie – to los tysięcy innych dzieł sztuki pozostaje nieznany.

Nadal szacowanie strat

Eksperci przyznają, że nie wiadomo nawet dokładnie, jak duże są rzeczywiste polskie straty w tym zakresie.

– Blisko 80 lat po wojnie nie jesteśmy w stanie dokładnie określić liczby poszukiwanych dóbr kultury – mówiła w rozmowie z DW i Radiem 357 Elżbieta Rogowska, dyrektor Departamentu Restytucji Dóbr Kultury w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. – Liczbą, która dość często pojawia się w literaturze, jest szacunkowa liczba 516 tys. ruchomych dóbr kultury. Wynika ona z wyliczeń prowadzonych tuż po wojnie i w czasie wojny. Pamiętajmy jednak, że obejmuje jedynie centralne województwa i głównie kolekcje państwowe. Nieznana jest w dużej mierze skala strat poniesionych przez osoby fizyczne czy straty kolekcji prywatnych – zaznaczyła.

Rok 1941. Flaga hitlerowskich Niemiec powiewa nad Pałacem Saskim w Warszawie
Rok 1941. Flaga hitlerowskich Niemiec powiewa nad Pałacem Saskim w Warszawienull Hans-Joachim Gerke/picture alliance/dpa

Doktor Beata Jurkowicz z Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie zwracała uwagę, że przed wybuchem drugiej wojny światowej państwo polskie miało zaledwie 20 lat. – Odbudowywało się w trudnych warunkach, powstało z trzech zaborów, z różnych systemów prawnych, różnych systemów społecznych i nie zdążyło wypracować mechanizmów, takich jak katalogowanie dóbr kultury w jednostkach państwowych, a zabrakło też chęci czy potrzeby katalogowania wśród właścicieli kolekcji prywatnych – mówiła.

A jeśli już istniała dokładna dokumentacja, to często także ona ginęła w wojennych zawirowaniach.

Rabunek zrabowanego

Beata Jurkowicz przypomniała, że co prawda już w czasie okupacji powstała tajna Komisja Rewindykacyjna i Odszkodowań polskiego podziemia, która zaczęła opracowywać straty. Swoją dokumentację prowadzili też na przykład kolejarze, którzy rejestrowali, w którym kierunku jadą rabowane z Polski dzieła sztuki. – Ale potem Armia Czerwona wywoziła wgłąb ZSRR dobra kultury, które wcześniej zagrabili naziści. Dlatego często nie wiemy, gdzie tych dóbr szukać: czy w Niemczech, czy w Rosji albo innych krajach poradzieckich. Dlatego proces poszukiwania jest bardzo skomplikowany – mówiła.

Współpraca z Niemcami

Pytana o to, jak układa się współpraca ze stroną niemiecką, Elżbieta Rogowska odpowiadała, że jest coraz lepiej, choć jest jeszcze dużo do zrobienia. – Moim zdaniem przełom w relacjach polsko-niemieckich miał miejsce w 2014 roku, czyli w momencie powrotu do Muzeum Narodowego niezwykle cennego obrazu „Schody pałacowe” Francesco Guardiego, który po wojnie wisiał w gabinecie rektora Uniwersytetu w Heidelbergu. a potem znajdował się w Galerii Państwowej w Stuttgarcie – powiedziała.

Radosław Sikorski i Frank Walter Steinmeier
Rok 2014. Szef MSZ Niemiec przekazuje "Schody pałacowe" swojemu polskiemu odpowiednikowi null Reuters

Rogowska dodała, że dokonany za zgodą niemieckiego rządu zwrot „Schodów pałacowych” utorował drogę do kolejnych wniosków i kolejnych zwrotów. W ostatnich kilkunastu latach z Niemiec powróciło 515 pojedynczych dzieł sztuki.

Niekorzystne prawo

W przypadku Niemiec, w większości przypadków nie chodzi już jednak o formalną restytucję w świetle prawa międzynarodowego, tylko o odzyskiwanie dzieł, które odnalazły się w rękach prywatnych. A to nie jest proste, zaznacza Rogowska. – Niemieckie prawo jest dla nas niekorzystne. Gdy mówimy o obiektach zrabowanych w czasie wojny, które trafiły potem na niemiecki rynek antykwaryczny, które były przedmiotem handlu, to zgodnie z niemieckim prawem w większości przypadków nie mamy szans na ich odzyskanie na drodze cywilnej albo jest to niezwykle trudne. I w takich przypadkach kluczowa jest postawa strony, która jest naszym partnerem do rozmów, najczęściej to kolekcjoner czy dom aukcyjny. I od jego świadomości i poczucia odpowiedzialności, od poziomu etycznego zależy powodzenie naszych rozmów – mówi.

Zdaniem Rogowskiej w Niemczech jest jeszcze ogromna praca do wykonania na poziomie legislacyjnym, ale też na poziomie budowania świadomości i kształtowania właściwych postaw.

Niemcy nie są jednak głównym celem zainteresowania Departamentu Restytucji Dóbr Kultury.

– Choć polskie dzieła sztuki wywędrowały z kraju w okolicznościach wojennych, a za rabunek były odpowiedzialne Niemcy, to rozeszły się potem po całym świeciem. Więc odnajdujemy je w Japonii, USA, w Turkmenistanie, w Austrii i Szwajcarii – mówiła. Wnioski rozpatrywane na poziomie rządowym ani wnioski kierowane do Niemiec nie są dominującą częścią pracy jej departamentu.

Sprawa Berlinki

Beata Jurkowicz z Niemieckiego Instytutu Historycznego przypomniała, że także Niemcy mają oczekiwania wobec Polski dotyczące zwrotu dóbr kultury. Chodzi o tak zwaną Berlinkę, czyli zbiory byłej Pruskiej Biblioteki Państwowej, które w obawie przed alianckimi nalotami ukryto na Dolnym Śląsku, przyłączonym po wojnie do Polski. W ten sposób niezwykle cenna Berlinka trafiła w polskie ręce i znajduje się w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie.

Władze PRL przez wiele lat nie przyznawały się do tego, że mają Berlinkę, choć było to tajemnicą poliszynela – mówiła Jurkowicz. Zdaniem badaczki Niemcy nieoficjalnie dają do zrozumienia, że życzyłyby sobie zwrotu, a temat wypływa przy polskich wnioskach restytucyjnych.

Chcesz skomentować ten artykuł? Dołącz do nas na facebooku! >>

Elżbieta Rogowska z Ministerstwa Kultury mówi jednak, że tych spraw nie wolno traktować równolegle, bo Berlinka nie została przewieziona do Polski nielegalnie. Niemcy, korzystając z praw właściciela, przemieszczały te obiekty na swoim terytorium. – W świetle prawa międzynarodowego i krajowego status prawny Berlinki jest absolutnie jasny – powiedziała.

Gdzie jest słynny „Portret młodzieńca”

Odzyskana po wojnie „Dama z gronostajem” to historia ze szczęśliwym zakończeniem. Na pozytywne rozwiązanie wciąż czeka za to sprawa innego słynnego obrazu z tej samej kolekcji splądrowanej przez Niemców na początku wojny, czyli „Portret młodzieńca” Rafaela Santi. To obecnie najcenniejsza i najbardziej poszukiwana polska strata wojenna. Niestety, ślad po obrazie zaginął.

Ministerstwo kultury nadal bada tę sprawę, analizowane są różne wątki. – Po wojnie pojawiało się wiele teorii, niektóre wydają się dość realistyczne. Były informacje, że w latach 60. obraz został sprzedany w Szwajcarii, mieliśmy informacje o tym, że może znajdować się w Stanach Zjednoczonych, Australii, Singapurze, na Bliskim Wschodzie. Teorii jest wiele. Nie wykluczamy żadnej, staramy się sprawdzić wszystkie informacje. Jesteśmy przekonani, że ten obraz ocalał i że kiedyś wypłynie – mówiła Elżbieta Rogowska.

Sprawie zwrotu polskich dóbr kultury poświęcona była audycja „Plac na rozdrożu”w Radiu 357 przygotowana wspólnie z Deutsche Welle.  

 

Irena Bobowska. Upamiętnienie polskiej konspiratorki

1 mln euro od rządu Niemiec dla muzeum POLIN

Umowę o przekazaniu środków podpisali w czwartek w Warszawie dyrektor muzeum POLIN Zygmunt Stępiński i ambasador RFN Viktor Elbling.

Celem projektu jest „upowszechnienie dziedzictwa polskich Żydów, przeciwdziałanie przejawom antysemityzmu i dyskryminacji oraz kształtowanie postaw wzajemnego zrozumienia i szacunku poprzez innowacyjne programy edukacyjne i kulturalne” – czytamy w oświadczeniu muzeum i ambasady.

– Liczymy na udział w planowanych zajęciach co najmniej 70 tys. uczestników w ciągu roku – powiedział Stępiński w rozmowie z Deutsche Welle. Z materiałów historycznych, które udostępnimy online, ma skorzystać ponad milion osób. Celem muzeum jest – jak zaznaczył – nie tylko poszerzanie wiedzy o historii polskich Żydów, lecz także uczenie empatii, budowanie porozumienia i wzajemnego szacunku.

Ambasador RFN Viktor Elbling i dyrektor Muzeum POLIN Zygmunt Stępiński
Ambasador RFN Viktor Elbling i dyrektor muzeum POLIN Zygmunt Stępińskinull Jacek Lepiarz/DW

Przewidziane są setki warsztatów edukacyjnych dla szkół  i szkolenia dla nauczycieli, a także programy skierowane do społeczności ukraińskiej i innych mniejszości. „Muzeum na kółkach” odwiedzi 10 miejscowości w różnych częściach Polski.  

Edukacja w walce ze złem

– Edukacja jest najpotężniejszym narzędziem do walki z każdym złem – podkreślił dyrektor muzeum POLIN. Jego zdaniem największe wrażenie na młodzieży robią spotkania ze świadkami Holokaustu.

Zdjęcia getta wracają do Warszawy

Działalność muzeum POLIN finansowana jest z funduszy ministerstwa kultury i dziedzictwa narodowego i Urzędu Miasta Warszawy oraz dotacji i wpłat darczyńców. Niemieckie wsparcie nastąpiło w czasie, gdy kończą się środki z grantów norweskich. Jak zaznaczył Stępiński, muzeum współpracuje z wieloma fundacjami niemieckimi. – Łączy nas misja i wartości – podkreślił.

W swoich wystąpieniach zarówno Stępiński, jak i ambasador Elbling nawiązali do gestu kanclerza Willy’ego Brandta, który podczas wizyty 7 grudnia 1970 r. w Warszawie uklęknął pod Pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie. Pomnik znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie muzeum POLIN.

Muzeum POLIN istnieje od 2013 r. Rok później otwarta została wystawa stała. Placówka należy do stałych punktów programu niemieckich polityków składających wizyty w Polsce. Ostatnim niemieckim ministrem, który zwiedził muzeum, był w zeszłym tygodniu szef resortu obrony Boris Pistorius.          

Polscy Sprawiedliwi. Wystawa w Berlinie

Na uroczystym otwarciu wystawy w Berlinie Janina Rościszewska-Krawczyk stała, przypadkowo, obok policjanta z obstawy. Policjant rozglądał się dookoła, ale i spoglądał na zdjęcia. Nagle coś go tknęło, spojrzał na Janinę, potem na jedną z plansz z portretami. „To pani???”. –  No to powiedziałam, że tak. A on zaczął mnie tak witać, mówić, jaki jest zaszczycony, że jestem taką bohaterką –  opowiada Janina. –  Aż mi głupio było, bo co ze mnie za bohaterka? Dwunastoletnia smarkula, która robiła to, co powiedzieli rodzice. To mama i tata zdecydowali, to oni byli bohaterami.

Janina i Lech Rościszewscy - rodzice Sprawiedliwej - Janiny Rościszewskiej-Krawczyk
Janina i Lech Rościszewscy - rodzice Sprawiedliwej - Janiny Rościszewskiej-Krawczyknull Privat

Janina Rościszewska-Krawczyk jest jedną z bohaterek wystawy „Po tej samej stronie –  ostatni ze Sprawiedliwych wśród Narodów Świata“. Tytuł „Sprawiedliwego” przyznawany przez izraelski Instytut Yad Vashem otrzymała ona, jej brat, mama –  też Janina i tata, Lech. Do tytułu zgłaszają ludzi, którzy bezinteresownie ratowali Żydów, sami Ocaleni, czy ich rodziny.

Większość tych, którzy ratowali, jako dorośli, już nie żyje – tak, jak rodzice Janiny Rościszewskiej-Krawczyk. Zostali tylko tacy „smarkacze”, jak ona sama mówi o sobie –  dzieci, które w momencie wybuchu wojny miały po kilka lat i wspierały rodziców na miarę swoich możliwości. Janina w 1939 roku miała 7 lat. Dziś ma 92.

Przesłanie na dzisiejsze czasy

–  To ostatni moment na osobistą rozmowę ze Sprawiedliwymi –  mówi Lydia Bergida, współautorka wystawy. Bergida jest fotografką i prawniczką z Monachium, specjalizująca się w tzw. „concerning photography” (w wolnym tłumaczeniu: „fotografia zaangażowana”). Lydia razem z kolegą, fotografem Marco Limbergiem z Berlina postanowili przygotować wystawę o Sprawiedliwych i przedstawić ich historie w Berlinie.

Portrety Sprawiedliwych

–  Szczególnie dziś trzeba z nimi rozmawiać. Dziś mamy znowu czasy, w których rośnie nienawiść, antysemityzm, znowu coraz częstsze są wojny. Chciałam zbudować rodzaj mostu pomiędzy wczoraj i dziś, i dowiedzieć się, jak Sprawiedliwi, z ich doświadczeniami, widzą to, co się dzieje dziś, i jakie przesłanie mają dla młodego pokolenia –  tłumaczy Lydia Bergida.

Dlaczego akurat Sprawiedliwi z Polski? Z powodów praktycznych: bo najwięcej noszących ten tytuł było z Polski i nadal żyje tu ich największa grupa. Gmina żydowska w Polsce ma z nimi bliski kontakt, w czasie pandemii wolontariusze gminy zaopatrywali potrzebujących Sprawiedliwych w żywności i leki. Dzięki tym kontaktom Bergida i Limberg dotarli do 17 Sprawiedliwych, którzy byli na siłach spotkać się z fotografami i z nimi porozmawiać.

Autorzy wystawy Lydia Bergida i Marco Limberg
Autorzy wystawy Lydia Bergida i Marco Limbergnull Agnieszka Hreczuk/DW

Marco Limberg spotykał się już ze Sprawiedliwymi, ale po raz pierwszy z polskimi i tak osobiście. – Byliśmy z nimi w ich domach, z ich rodzinami, w ich otoczeniu. To zupełnie inna perspektywa, niż w ramach jakiejś oficjalnej uroczystości –  opowiada Limberg, wyraźnie poruszony. Kiedy jechał do Polski, czuł się nieswojo przez to, że jest Niemcem. Nie wiedział, czego się może spodziewać. Niepotrzebnie. –  Moja narodowość nie grała żadnej roli. Ani przez chwile nie czułem niechęci, nie usłyszałem żadnych uwag. Dla nich było ważne, że pytamy, że chcemy ich głos przekazać dalej. Rzadko udało mi się rozmawiać tak osobiście z bohaterem moich zdjęć, jak tam, w Polsce.

Trzeba rozliczać historię

Na otwarcie zaprosili swoich bohaterów. Z powodu wieku i stanu zdrowia, przyjechało tylko kilku z nich, w tym Janina z synem i wnukiem. Tak, przyznaje w rozmowie, to miało dla niej specjalne znaczenie, że wystawa była w Berlinie. –  Dla mnie to godne podziwu, że Niemcy odrobili swoja lekcję historii, przerobili winy swojego narodu –  mówi Janina. Wie, że to niełatwe. –  Francuzi się wyłgali, my, Polacy, też bronimy się przed faktem, że i my nie byliśmy święci. Był antysemityzm, były denuncjacje. Zaakceptowanie tego faktu uznajemy za zdradę narodową –  kręci głową 92-letnia Sprawiedliwa. –  Dlatego doceniam tych Niemców, którzy tu przychodzą ze świadomością przeszłości i pokorą, i starają się udokumentować historię.

Żałuje tylko, że takiej wystawy nie doczekali jej rodzice. Na wystawę przywiozła ich zdjęcia i starała się je pokazywać wszystkim, którzy witali ją, jako bohaterkę. –  To oni, to są prawdziwi bohaterowie, mówiłam. Na wystawie ich zdjęć nie ma –  pokazani są tylko żyjący. –   A to na ich głowie była organizacja wszystkiego, zaopatrzenie. Ja opiekowałam się tylko małym chłopczykiem, który nie do końca rozumiał, o co chodzi i trzeba było pilnować, żeby gdzieś nie wyszedł –  tłumaczy.  Udało się jej go upilnować, chłopczyk przeżył. –  Do końca jego życia traktowałam go jak młodszego braciszka, a jego dzieci mnie, jak swoją ciocię – śmieje się Janina.

Janina i Lech Rościszewscy - rodzice Sprawiedliwej - Janiny Rościszewskiej-Krawczyk
Janina i Lech Rościszewscy - rodzice Sprawiedliwej - Janiny Rościszewskiej-Krawczyknull Privat

Było Jedwabne, była i Dolina Będkowska

Rodzina Janiny ukrywała swoim domu w Dolinie Będkowskiej koło Krakowa 15 Żydów. Wojnę przeżyło 10. Poza jedną żydowską rodziną, którą znali osobiście sprzed wojny, reszta była dla nich obca. –  Dowiadywali się pocztą pantoflową, że mogą się tu schować i przychodzili. W okolicy byli i inni ukrywający, mówi Janina. Przypadków denuncjacji nie było.

– Ta nasze wieś była biedna. Moi rodzice byli społecznikami, dużo zrobili dla mieszkańców i mieli autorytet. Drugim autorytetem był proboszcz, który był mądry i nie był antysemitą. Mówił, że Jezus różnicy między ludźmi nie robił i że to nie tak, że „Żydzi Jezusa  ukrzyżowali”. Chłopi księdza słuchali i się nie wychylali. Prędzej jeden na drugiego do księdza by doniósł, a nie do Niemców. Przed przyjazdami Niemców sąsiedzi nas ostrzegali –  uśmiecha się Janina. Dlatego się udało. Nie wszędzie tak było, tego Janina jest świadoma. – Było Jedwabne i była Dolina Będkowska.

Dolina Będkowska - zdjęcie z prywatnego archiwum Janiny Rościszewskiej-Krawczyk
Dolina Będkowska - zdjęcie z prywatnego archiwum Janiny Rościszewskiej-Krawczyknull Privat

Za mała wiedza o Sprawiedliwych 

–  Zaskoczyło mnie w rozmowach, że w przypadku wielu Sprawiedliwych ratowany nie był jeden człowiek, ale wielu. że ukrywano kilkunastu, czy nawet więcej Żydów –  mówi Marco Limberg. Rodzina innego z przedstawionych na wystawie Sprawiedliwych ukrywała około 60 Żydów. Niestety, większość zginęła, na skutek donosu. O tym opowiada sam bohater. To, mówi Marco Limberg, tylko pokazuje, jak odważni byli Sprawiedliwi i jaki podziw im się należy.

–   Myślę, ze historia Sprawiedliwych, w porównaniu do historii Ocalałych, jest zbyt mało naświetlana. I to chciałem opowiedzieć. O ludziach, którzy dobrowolnie i świadomie położyli na szali swoje życie, by pomóc innym.

Wystawa „Ostatni Sprawiedliwi Wśród Narodów” w Willy-Brandt-Museum w Berlinie otwarta jest do 7 kwietnia. Na jesieni gościć będzie w Monachium.

Badania potwierdzają. Abażur z ludzkiej skóry w byłym obozie

Mały abażur lampy jest jednym z najbardziej osławionych eksponatów w Miejscu Pamięci i Muzeum Buchenwald pod Weimarem w Turyngii w Niemczech. Najnowsze wyniki badań wykazały, że abażur rzeczywiście jest wykonany z ludzkiej skóry. Potwierdził w to w czwartek 21 marca w Weimarze ekspert biologii kryminalistycznej Mark Benecke, który zbadał klosz na zlecenie Fundacji Miejsc Pamięci Buchenwald i Mittelbau-Dora.

Materiał, z którego wykonany jest abażur ma teksturę, która „może być tylko pochodzenia ludzkiego”. „Nie jest zrozumiałe”, jak ekspertyza z 1992 roku doszła do wniosku, że abażur ten został wykonany z tworzywa sztucznego. W materiale są widoczne wzory, które nie występują w plastiku - poinformował naukowiec. 

Całkowita dehumanizacja

Abażur jest jednym z najbardziej znanych przedmiotów w kolekcji tego Miejsca Pamięci. Był on już prezentowany w pierwszej stałej ekspozycji Muzeum, które zostało otwarte w 1954 roku. Po 1990 roku, między innymi ze względów etycznych, abażur został usunięty z wystawy. Przeprowadzona krótko po tym ekspertyza podała w wątpliwość, że został on wykonany z ludzkiej skóry.

Według dyrektora Fundacji Miejsc Pamięci Buchenwald i Mittelbau-Dora, Jensa-Christiana Wagnera, odwiedzający Muzeum Pamięci wciąż pytają o ten obiekt. Fakt wykorzystania przez SS ludzkiej skóry do produkcji kloszy do lamp i innych tzw. „upominków” w obozie koncentracyjnym Buchenwald świadczy o „całkowitym odczłowieczeniu” – stwierdził dyrektor fundacji.

(DPA/jar) 

Chcesz skomentować nasze artykuły? Dołącz do nas na facebooku! >>

Zbrodnia bez kary. Co Horst Pilarzik robił w Płaszowie?

 

„Od wrogów do sojuszników“ - podsumowanie. PODCAST

Wrogowie, potem oddzieleni grubym murem sąsiedzi, a na końcu sojusznicy i bliscy partnerzy, choć także z gorszymi momentami. Taką drogę przebyły Polska i Niemcy w ciągu minionych blisko 80 lat. To niezwykła podróż od czasów wielkiej wojennej traumy, strachu, ogromnej nieufności, przez pierwsze nieśmiałe próby zbliżenia, potem donośne gesty pojednania, aż do strategicznej współpracy i bliskiego partnerstwa. W ostatnim odcinku podcastu Deutsche Welle „Wrogowie – Sąsiedzi – Sojusznicy” podsumowujemy podróż przez dekady, przypominamy najciekawsze fragmenty licznych rozmów z polskimi i niemieckimi ekspertami i zastanawiamy się, jak wyglądać może najbliższa przyszłość naszych dwustronnych relacji. 

 W finałowym odcinku podcastu Deutsche Welle rozmawiają: w studiu w Krakowie Jacek Stawiski, a przy mikrofonach w Berlinie Magdalena Gwóźdź-Pallokat i Wojciech Szymański.  

Od wrogów do sojuszników. Podsumowanie. Odc. 9 PODCAST

Czy Polacy naprawdę pojednali się z Niemcami? Takie pytanie zadaliśmy w pierwszym odcinku naszego podcastu, w którym też pytaliśmy o to naszych ekspertów. Nie dajemy na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony, gdy spojrzymy na to jak bliskie, jak normalne i oczywiste są dziś stosunki polsko-niemieckie, to – biorąc pod uwagę sytuację wyjściową - z pewnością można mówić o wielkim sukcesie i wręcz cudzie pojednania. Polska i Niemcy są partnerami w Unii Europejskiej, w NATO, społeczeństwa obu krajów są ze sobą mocno powiązane, nasza współpraca gospodarcza jest gigantyczna. Ale ten projekt pojednania ma różne momenty – gorsze i lepsze. – Moim zdaniem, ciężar wysiłku pojednania nie był rozłożony równo, zwłaszcza w warstwie emocjonalnej – ocenia Wojciech Szymański. 

 Powojenna chęć zemsty 

 Na koniec cyklu warto przypomnieć kilka fragmentów rozmów z naszymi ekspertami, których zapraszaliśmy do komentowania poszczególnych okresów i wydarzeń.  

- Było tych rozmów sporo – bo aż szesnaście. Mnie mocno zapadła w pamięć rozmowa z profesorem Marcinem Zarembą, z którym rozmawiałem o pierwszych latach po wojnie – mówi Jacek Stawiski. 

Prof. Marcin Zaremba wylicza, że bezpośrednio po wojnie dominowała triada emocji wobec Niemców: chęć zemsty, nienawiść i strach. – Wielu Polaków i Żydów chciało zemsty, upokorzenia Niemców. To się przekładało na akty agresji. "Niemcy won" – słyszeli wtedy chyba wszyscy. Wypędzanie niemieckich mieszkańców było bardzo brutalne, a towarzyszyła temu fala szabrów i grabieży. Zabicie Niemca nie było niczym wyjątkowym, nikt tego nie ścigał ani nie karał – relacjonuje historyk. 

Na zgliszczach. Lata 40. i 50. Odc. 2

Niemcy zaczynają badać własne sumienie 

Dopiero w latach 60. w Niemczech zaczęło się coś nieśmiało zmieniać. Zwracał na to uwagę prof. Dieter Bingen. Dorasta wtedy nowe pokolenie, które zaczyna pytać rodziców o to, co robili w czasie wojny. 

- Lata 60. to odejście od starej polityki wobec Polski – mówi prof. Bingen. Naukowiec przypomina rolę społeczeństwa obywatelskiego oraz wpływ Kościołów na dalszy rozwój stosunków dwustronnych. – Niemcy zmieniają podejście do narodowego socjalizmu oraz własnej winy i odpowiedzialności. Dopiero w latach 60. Niemcy są w stanie badać swoje własne sumienie, a nie tylko mówić o utracie 20 proc. utraty swoich terenów – tłumaczy Bingen.  

Gesty i Strachy. Lata 60. Odc. 3 PODCAST

Uklęknięcie kanclerza nie pomogło w rozliczeniu Niemców z nazistowską przeszłością  

Kolejna dekada to czas, w którym sprawy nabierają tempa. – Dochodzi do przełomu w relacjach PRL – RFN. Przypomnę, że podczas pierwszej powojennej wizyty w Polsce kanclerz Willy Brandt pada na kolana – mówi Magdalena Gwódź-Pallokat. – Z rozmowy z dr Kristiną Meyer najbardziej zapamiętałam odpowiedź na pytanie, czy po geście kanclerza nastąpił przełom w niemieckim społeczeństwie – przyznaje dziennikarka DW. 

 - Choć to uklęknięcie jest ikoną, do której cały czas się odnosimy, to gest ten nie doprowadził jednak do tego, że społeczeństwo intensywniej rozprawiło się z przeszłością – tłumaczy historyczka z Centrum Willego Brandta. Meyer przypomina, że wiele osób chętnie się na to powołuje i gest ten stał się symbolem rozliczenia, ale pozostaje to jednak bardziej w sferze symbolicznej.   

- W latach 60-tych bardzo powszechna była wśród Niemców mentalność grubej kreski, jeśli chodzi o przeszłość. Według mnie ten gest nie doprowadził do tego, że niemieckie społeczeństwo intensywniej zajęło się zbrodniami nazistów w Polsce. Wiele osób dopatrywało się w uklęknięciu końcowego poniekąd, niemal odciążającego gestu: teraz nawet nasz kanclerz, który sam był przeciwnikiem nazistów, w naszym imieniu przeprosił. Dlatego lata 70-te są w Niemczech, jeśli chodzi o rozliczenie nazistowskiej przeszłości, stosunkowo wielką pustką. W tej dekadzie mało kto interesował się historią nazistowskiej przemocy, tym, co wyrządziła ona społeczeństwu w Niemczech i w Polsce. Dopiero pod koniec lat 70. nastąpiła fala zainteresowania nazistowskimi zbrodniami, losami żydowskich, polskich i innych ofiar. Ale stało się to głównie za sprawą emisji w niemieckiej telewizji amerykańskiego serialu „Holocaust” – przyznaje Kristina Meyer. 

Granice i nowe otwarcie. Lata 70. Odc. 4 PODCAST

 Niemcy nie docenili pokojowej siły „Solidarności”  

Kolejna dekada, lata 80. zaczynała się i kończyła przełomowymi wydarzeniami. Willy Brandt, jako noblista, przewodniczący SPD i Międzynarodówki Socjalistycznej, znów pojawia się w Polsce, ale pamięć o kolejnej wizycie naznaczona jest skazą. Dlaczego? Ponieważ po wprowadzeniu stanu wojennego spotkał się z władzami PRL, ale nie doszło do spotkania z przywódcą „Solidarności” – Lechem Wałęsą. To do dziś jest pamiętane. Mówi o tym Burkhardt Olschowsky, niemiecki historyk. 

 - Willy Brandt nie docenił pokojowej siły „Solidarności” do zmiany społeczeństwa. Myślał, że tylko za pomocą polityki wschodniej tj. zmiany od góry, z rządzącymi, można cokolwiek osiągnąć – tłumaczy Olschowsky. 

Według niego Brandt i inni czołowi socjaldemokraci mieli znaczną nieufność i dystans do polskiej opozycji, czego nie byli w stanie przezwyciężyć, przynajmniej do 1989 roku. W związku z tym do spotkania z Wałęsą nie doszło. Adekwatnym zastępstwem nie było nawet spotkanie z Tadeuszem Mazowieckim oraz innymi przedstawicielami Klubu Inteligencji Katolickiej. - Ważne jest jednak to, że Brandt później samokrytycznie powiedział, że się pomylił, że popełnił błąd. Uważał, że ruch „Solidarności” nie ma szans na powodzenie (…) Nie każdy polityk zdobywa się na takie wyznanie – dodaje Olschowsky. 

Solidarność i upadek muru. Lata 80. Odc. 5 PODCAST

 „Polacy, zrezygnujcie z wolności”  

A jak polska „Solidarność” i ludzie opozycji nad Wisłą patrzyli na niemiecką politykę wobec Polski? Symbolicznym momentem było oczywiście wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 r. Wtedy kanclerz RFN Helmut Schmidt przebywa w NRD i spotyka się z Erichem Honeckerem, sekretarzem partii w Niemczech Wschodnich. Bagatelizuje decyzję ogłoszoną przez Wojciecha Jaruzelskiego. Spotyka się to z ogromnym niesmakiem. Wspomina to Marek Prawda, były ambasador Polski w Niemczech, a obecnie wiceminister spraw zagranicznych.  

 - Byliśmy ogromnie rozczarowani wypowiedzią kanclerza Schmidta tuż po ogłoszeniu stanu wojennego, który z dużym zrozumieniem i troską odnosił się do tego, co się stało. To był okres drugiej fazy Ostpolitik, słynnej polityki wschodniej, tożsamościowej dla elit niemieckich. W latach 70. to była próba wiercenia dziur w murze, ale później Niemcy zafiksowały się na Rosję. Podporządkowali całą politykę dobrym relacjom z ZSRR. Sowieci to lubili, bo to było cementowanie tego, co jest. Powiem to z pewną przesadą. Odbieraliśmy politykę rządu Niemieckiego w sposób następujący: „My w Niemczech ze względu na potrzebę zachowania pokoju, zrezygnowaliśmy ze zjednoczenia Niemiec. Więc wy Polacy też możecie coś zrobić dla pokoju, zrezygnujcie z wolności”. Nikt tego tak nie powiedział, ale my to tak odbieraliśmy – mówi Marek Prawda. 

 Obecny wiceminister wspomina list Adama Michnika do Willy’ego Brandta, który wizytował Polskę. Michnik, który wtedy siedział w więzieniu, napisał w nim: „Pan tu obiecał przyjechać i interesować się naszym losem, ale pan się pyta o nasz los tych, którzy nas pilnują. A pan nas powinien pytać”. 

 „Najlepsze, co można było osiągnąć” 

 Dekada lat 80 kończy się rewolucjami po obu stronach Odry i Nysy Łużyckiej. Nowa Polska i nowe Niemcy stają przed nowymi wyzwaniami. Jednym z nich jest uznanie granicy przez jednoczące się Niemcy. Początkowo po stronie zachodnioniemieckiej jest sporo wahań. To wywołuje w Polsce irytację.  

Jednak cała dekada lat. 90. to intensyfikacja kontaktów polsko-niemieckich i czas dwóch traktatów: granicznego z 1990 r. i traktatu o dobrym sąsiedztwie z 1991 r. W stosunku do traktatu o dobrym sąsiedztwie słychać głosy krytyczne, o jego asymetryczności, podnoszące argument, że więcej zyskały na nim Niemcy. Z tą opinią nie zgadza się były ambasador Polski w Niemczech Janusz Reiter, który był blisko tych wszystkich kluczowych wydarzeń w latach 90.  

- Uważam, że ten traktat to było najlepsze, co można by było wtedy osiągnąć i że to jest coś, czego można dzisiaj też z czystym sumieniem bronić – mówi Reiter. Dyplomata uważa, że „trzeba sobie uświadomić, w jakiej byliśmy wtedy sytuacji w Europie”. - Wszystko zaczęło się zmieniać. To była sytuacja, w której głównym celem Polski było stać się częścią świata zachodniego, tego świata zachodniego, którego częścią od kilku dziesięcioleci były Niemcy. Można było zmienić stosunki polsko-niemieckie tak, żeby Niemcy nie były dla Polski zagrożeniem. Można było na nowo to położenie geograficzne Polski zdefiniować – tłumaczy Reiter.  

Zjednoczenie i nowe sąsiedztwo. Lata 90. Odc. 6 PODCAST

 Co z tą granicą? Mazowiecki naciska, Kohl zbiera poparcie  

Gdy Niemcy już się zjednoczyły, Polska nie rozumiała, dlaczego nadal zwlekają z oficjalnym uznaniem granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. W 1970 r. w traktacie normalizacyjnym, uznano ją de facto, ale nie formalnie. Premier Tadeusz Mazowiecki i minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski z dużą niecierpliwością odnosili się do lawirowania, które miało miejsce w ówczesnej stolicy, w Bonn. W jednym z odcinków podcastu Wojciech Szymański rozmawiał ze świadkiem tamtych wydarzeń - z Horstem Teltschikiem, czyli z jednym z najbliższych współpracowników Helmuta Kohla, jego doradcą do spraw Polski. Niemiecki były dyplomata przyznał, że było to „niezwykle trudny temat”, a Kohlowi jako kanclerzowi zależało na tym, aby Bundestag, podejmując tę decyzję z jego inicjatywy, opowiedział się za uznaniem granicy na Odrze i Nysie jak największą większością.  

 - Problem polegał na tym, że w jego własnej partii – CDU/CSU zasiadali przedstawiciele związków wypędzonych, którzy wzbraniali się przed praktycznie bezwarunkowym uznaniem granicy. Kohl chciał zmniejszyć ten opór, jak najbardziej go zredukować – tłumaczy Teltschik. A więc najpoważniejszym przeciwnikiem w tej sprawie byli dla Kohla członkowie własnej partii. 

 - Kanclerz musiał próbować ich przekonać, aby nie głosowali przeciwko. A to wymagało czasu, tego nie dało się załatwić z dnia na dzień. A strona polska – Mazowiecki i Skubiszewski – publicznie się tego domagali. Rozmawiałem o tym z Tadeuszem Mazowieckim i powiedziałem mu: „Panie Premierze, kanclerz Kohl, w rozmowie w cztery oczy, definitywnie zapewnił Pana, że dojdzie do wiążącego prawem międzynarodowym uznania granicy na Odrze i Nysie. Kanclerz dał Panu słowo. Poza tym wspólnie wzięliście udział w mszy pojednania i wymieniliście znak pokoju” – rekonstruuje tamte wydarzenia niemiecki dyplomata.  

 Polska strona rządowa była zniecierpliwiona i naciskała na kanclerza, również zasięgając pomocy Francuzów czy USA. - Ale Kohl powiedział zarówno Mitterrandowi w Paryżu jak i Bushowi w Waszyngtonie, że granica zostanie uznana, pod warunkiem jedności Niemiec, a po drugie, po uzyskaniu możliwie największego poparcia dla tego kroku w Bundestagu – dodaje Teltschik. 

 Burzliwe pierwsze lata XXI wieku  

Lata 90. kończą się w relacjach polsko-niemieckich rozszerzeniem NATO o Polskę, Czechy i Węgry. Ten proces cieszy się wsparciem Niemiec.   

XXI wiek rozpoczyna się intensyfikacją rokowań Polski o wejście do Unii Europejskiej. Niemcy widzą w tym szansę dla swojej gospodarki, ale też rozszerzenie UE na wschód oznaczało dla nich koniec bycia na skraju Wspólnoty. Po wejściu 10 krajów do Unii w 2004 r. następuje niezwykła dynamizacja stosunków. 

 Ale jest też i ciemna strona tamtej dekady. W tych czasach dochodzi do napięć na tle historycznym. Pamiętamy działalność Eriki Steinbach, która zabiegała o utworzenie Centrum przeciwko Wypędzeniom i spowodowała sporo napięć polsko-niemieckich. Oba kraje spierały się też o interwencję USA w Iraku oraz o budowę gazociągu Nord Stream po dnie Bałtyku z Rosji do Niemiec, aby ominąć kraje tranzytowe takie jak Polska, Ukraina czy Białoruś. 

Razem w Europie. Sojusznicy z problemami (2000-2015) PODCAST

 Epoka lodowcowa  

Po 2015 następuje duża zmiana w relacjach polsko-niemieckich. Powodem jest nowa polityka wobec Unii Europejskiej i Niemiec, którą przyjmuje Zjednoczona Prawica i rząd na czele z Beatą Szydło, która później ustąpiła miejsca Mateuszowi Morawieckiemu. Wiodąca partia tego gabinetu – Prawo i Sprawiedliwość ma krytyczny stosunek do Niemiec, na stosunki wpływa kryzys praworządnościowy w Polsce, retoryka antyniemiecka, a także rozpoczęcie kampanii związanej z próbą uzyskania od Niemiec reparacji wojennych. 

 Ten ośmioletni okres lodowatych stosunków pomiędzy Warszawą a Berlinem podsumowała w naszym podcaście prof. Katarzyna Pisarska z Fundacji Pułaskiego.  

- Nie udało się przez te 8 lat stworzyć żadnych wspólnych projektów. To było dosyć niezwykłe, bo pamiętam, że na konferencji Warsaw Security Forum, gdzie mieliśmy przedstawicieli wszystkich ugrupowań polskich i ponad 15 parlamentarzystów niemieckich, padło pytanie ze strony dziennikarzy, czy jest jakiś projekt, który politycy mogliby sobie wyobrazić do wspólnej realizacji w najbliższym czasie. Właściwie nikt nie miał żadnego pomysłu – relacjonuje Pisarska. Politolożka podkreśla, że nikt ze sobą nie chciał rozmawiać o projektach konstruktywnych.  

 - Nie chciałabym tego ostro określać, ale muszę jednak powiedzieć o ideologicznym zaczadzeniu ze strony rządu PiS, ale z drugiej, trzeba przyznać, że była to wygodna sytuacja dla niemieckiego urzędu kanclerskiego, ponieważ można było Polskę pomijać w większości ważnych dyskusji związanych z przyszłością Unii Europejskiej czy polityką bezpieczeństwa – dodaje. 

 Sytuacja zmieniła się po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę. Niemiecka strona przyznała – tu mowa oczywiście o słynnym przemówieniu Olafa Scholza o Zeitenwende, punkcie zwrotnym – że w polityce względem Rosji się mylila. Polska jednak nie wykorzystała tego dostatecznie. W komunikacji rządu dominowała kwestia reparacji. – Powinniśmy zachęcać Niemcy, aby wzmacniały wschodnią flankę NATO, abyśmy mogli wspólnie wydawać środki i przygotowywać infrastrukturę krytyczną – przekonuje prof. Pisarska. 

Krok wstecz (lata 2015-2023). Odc. 8 PODCAST

 I co dalej?  

Co zmiana rządu w Polsce może przynieść w stosunkach polsko-niemieckich? Polscy i niemieccy politycy są już po pierwszych spotkaniach. Dwa razy odbyły się szczyty Trójkąta Weimarskiego, w formacie ministerialnym, ale również na szczeblu szefów rządów.  

Po pierwszej rozmowie z Olafem Scholzem, Donald Tusk mówił, że nie powinno się oczekiwać, że będzie dla Niemiec łatwym partnerem. – Na pewno będziemy państwem odpowiedzialnym i obliczalnym i zorientowanym na solidarność i jedność europejską – dodał.  

Podczas wspólnej konferencji prasowej padło pytanie o żądania reparacyjne, wysuwane wobec Niemiec przez poprzedni polski rząd. Tusk zwracał uwagę, że wcale nie wystąpiono jednak oficjalnie o reparacje, tylko o „jakąś formę rekompensaty”. - W sensie formalnym, prawnym, międzynarodowym kwestia reparacji została zamknięta wiele lat temu. Kwestia moralnego, finansowego, materialnego zadośćuczynienia nigdy nie została zrealizowana, nie z winy kanclerza Scholza i nie z mojej winy – mówił.  

Tusk zapowiedział, że jest to temat do poważnej rozmowy, ale nie zamierza rozmawiać o tych sprawach w sposób agresywny. – Inaczej niż moi poprzednicy, będę szukał z kanclerzem Scholzem takich form współpracy, które z przeszłości nie uczynią jakiegoś fatum, które ciążyłoby nad naszymi relacjami. Bardzo bym chciał, aby ta refleksja historyczna i decyzje, które mogłyby nas usatysfakcjonować, aby one służyły przyszłości. Ja uważam, i podejrzewam, że kanclerz może tu mieć inne zdanie. Ja uważam, że Niemcy mają tu coś do zrobienia – dodawał. 

Podczas swojej wizyty w Berlinie, mówił też o tym Radosław Sikorski. W trakcie konferencji prasowej z szefową niemieckej dyplomacji ani raz nie padło jednak słowo „reparacje”. Poprzedni polski rząd wystosował do Niemiec oficjalną notę dyplomatyczną, wzywając Niemcy do wypłaty zadośćuczynienia za straty poniesione przez Polskę podczas II wojny światowej. Polski Sejm przyjął uchwałę w tej sprawie, popartą przez większość sił politycznych.  

Radosław Sikorski nawiązał jednak do tej sprawy. – Będę prosił panią minister, aby rząd niemiecki w kreatywny sposób pomyślał o tym, jak znaleźć formę rekompensaty tych strat wojennych czy zadośćuczynienia – powiedział.  

To ostatni odcinek podcastu Deutsche Welle „Wrogowie, Sąsiedzi, Sojusznicy. Polacy i Niemcy po drugiej wojnie światowej”. Wszystkie słuchowiska można znaleźć na stronie Deutsche Welle

 

Nowy podcast DW. Wrogowie - Sąsiedzi - Sojusznicy

Nazistowska przeszłość niemieckiego Bundesbanku

Niemiecki Reichsbank, czyli dawny Bank Rzeszy, był głęboko uwikłany we współpracę z reżimem narodowosocjalistycznym – do takiego wniosku doszli historycy, którzy zbadali przeszłość poprzednika dzisiejszego Niemieckiego Banku Federalnego (Deutsche Bundesbank). – Bankierzy stali się posłusznymi pomocnikami przestępczego reżimu – powiedział prezes Bundesbanku Joachim Nagel, podsumowując w piątek (15.03.) rezultaty badań.

W latach 1933-1945 Reichsbank nie tylko znacząco przyczynił się do funkcjonowania reżimu nazistowskiego. Według badaczy także po wojnie, w okresie trwającym od utworzenia Banku Niemieckich Krajów Związkowych w 1948 roku do powstania Niemieckiego Banku Federalnego w 1957 roku, zatrudniano tam dawny personel Reichsbanku z okresu nazistowskiego.

Jak zaznaczył Joachim Nagel podczas prezentacji wyników badań, są one przestrogą. – Nigdy więcej nie może być antysemityzmu w Niemczech – dodał. Nigdy więcej państwowe instytucje, takie jak bank centralny, nie mogą lekceważyć demokratycznych wartości.

W 2017 roku Bundesbank zlecił historykom: Magnusowi Brechtkenowi, zastępcy dyrektora Instytutu Historii Nowożytnej w Monachium, oraz Albrechtowi Ritschlowi, wykładowcy historii gospodarczej na uczelni London School of Economics, zbadanie historii Reichsbanku w okresie hitleryzmu. Wyniki zaprezentowano w liczącej ponad 100 stron broszurze, opublikowanej w formie drukowanej oraz online. Ponadto planowane są zbiory prac oraz monografie dotyczące kolejnych części projektu.

Uczynni poplecznicy

Z badań obu historyków wynika, że Reichsbank w okresie nazistowskiej dyktatury wspierał finansowanie zbrojeń, finansową eksploatację obszarów okupowanych przez Niemcy oraz rejestrację i wykorzystanie zdobycznych dóbr. Był on również zaangażowany w konfiskatę, wywłaszczenie i sprzedaż mienia żydowskiego. Ponadto przejął skradzione rezerwy złota i waluty ludzi zamordowanych w obozach koncentracyjnych i zagłady.

– Reichsbank był chętnym paserem i wspólnikiem finansowym Holocaustu – wskazał historyk Albrecht Ritschl. Później całe złoto Reichsbanku skonfiskowali alianci. Obecne rezerwy złota Bundesbanku powstały dopiero od lat 50. XX wieku.

Badania wykazały także, że w okresie powojennym byli pracownicy Reichsbanku zostali zatrudnieni na stanowiskach kierowniczych w Banku Niemieckich Krajów Związkowych, a później w Bundesbanku. Przede wszystkim zatrudniono ponownie kadry kierownicze średniego szczebla. Według badaczy współpracownicy reżimu nazistowskiego mieli dobre szanse na rehabilitację.

Zdaniem obecnego szefa Bundesbanku ta ciągłość była czasem nie do przyjęcia. Dlatego nie należy kreować wyidealizowanego obrazu Niemieckiego Banku Federalnego.

Jak zaznaczył historyk Magnus Brechtken, ciągłość tzw. elit funkcjonalnych jest podobna do tej w ministerstwach i innych instytucjach publicznych po wojnie w Niemczech. Dobrze ukazuje to  raport komisji historyków z 2010 roku na temat Ministerstwa Spraw Zagranicznych. 

(RTR/jar) 

Bądź na bieżąco i zostań jednym z prawie 60 tysięcy obserwujących naszą stronę na facebooku! Tam też skomentujesz nasze artykuły >>

Morderstwo Polaka przez Stasi. Ruszył proces

Takiego zainteresowania medialnego berliński sąd okręgowy dawno nie widział. Przed wejściem do sali sądowej od rana panował ścisk. Sprawa, którą dziś zajął się sąd, dotyczy zabójstwa Polaka, Czesława Kukuczki, który w marcu 1974 roku, podczas przekraczania przejścia granicznego między Berlinem Wschodnim a Zachodnim z ukrycia został postrzelony w plecy. W wyniku odniesionych ran mężczyzna niedługo później zmarł.

50 lat po tym zdarzeniu, w czwartek, 14 marca, na ławie oskarżonych zasiadł Martin Manfred N., emerytowany funkcjonariusz enerdowskiej służby bezpieczeństwa Stasi. To on miał pociągnąć wówczas za spust pistoletu. 80-letniego obecnie mieszkańca Lipska berlińska prokuratura oskarżyła o podstępne morderstwo – czyn, który nie ulega przedawnieniu. 

Oskarżony zaprzecza

Mężczyzna zaprzecza zarzutom. Odmówił też zajęcia stanowiska. W sądzie sprawiał wrażenie opanowanego, nie okazywał emocji. W jego imieniu wypowiadała się wyłącznie obrończyni.

Sąd podczas pierwszej rozprawy przesłuchał dwóch świadków. Jednym z nim była kobieta z zachodu Niemiec, która feralnego dnia jako 15-latka przekraczała z wycieczką klasową przejście graniczne Friedrichstraße i z bliska widziała zajście. Nawet po 50 latach była w stanie dokładnie odtworzyć sytuację.

– To było jak w kiepskim filmie. Mężczyzna w długim płaszczu i ciemnych okularach oddał strzał do mężczyzny przed sobą – opowiadała Martina S., obecnie 60-latka. – Strzelił z odległości ok. dwóch metrów.

Obrończyni oskarżonego próbowała podać w wątpliwość, że osoba opisywana przez Martinę S. to faktycznie Martin Manfred N. W opisie sporządzonym 50 lat temu przez policję, kobieta miała nazwać sprawcę „korpulentnym". Oskarżony to w rzeczywistości wysoki, szczupły mężczyzna. Według jednego z prawników reprezentujących rodzinę Czesława Kukuczki jest jednak mało prawdopodobne, aby słowo „korpulentny" występowało w słowniku ówczesnej 15-latki. Potwierdziła to Martina S. Niewykluczone, że sformułowanie to wpisał policjant sporządzający wówczas protokół po rozmowie z uczennicą.

„Jednoznaczne dowody"

Wątpliwości co do tego, kto oddał strzał, nie ma Artur Orłowski, prokurator Instytutu Pamięci Narodowej w Poznaniu. Kilka lat temu strona polska wystąpiła o ekstradycję byłego funkcjonariusza Stasi. Niemcy nie zgodzili się na to, zdecydowali się jednak sami postawić zarzuty.

– Jestem dobrej myśli. Dowodowo szanse są bardzo wysokie, jednoznaczne. Nie ma żadnej wątpliwości – mówił DW  Orłowski, który przybył do Berlina, by obserwować początek procesu. Prokurator dobrze ocenił wypowiedzi powołanej na świadka Martiny S. – To wartościowy świadek, który złożył wiarygodne zeznania. Na pewno przysłużyła się sprawie.

Zajście, którego w 1974 roku świadkiem była Martina S., pozostawiło ślady na zawsze. Mimo kilkukrotnych wizyt w Berlinie, kobieta nigdy nie odważyła się wejść do tzw. „Pałacu Łez", jak nazywany jest budynek dawnego przejścia granicznego przy Friedrichstraße.

– Przez wiele lat nie mogłam oglądać kryminałów, bałam się, kiedy ktoś zachodził mnie od tyłu –  mówiła w sądzie.

Co dokładnie się wydarzyło?

Historia, której tragiczny finał miał miejsce 29 marca 1974 r. na ówczesnym przejściu granicznym Friedrichstraße, zaczęła się kilka godzin wcześniej w ambasadzie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej przy Unter den Linden. Około południa zjawił się w niej niezapowiedzianie 38-letni Czesław Kukuczka, strażak z okolic Limanowej. Mężczyzna zażądał wydania zgody na wyjazd do Berlina Zachodniego. W razie odmowy zagroził wysadzeniem ambasady. Przekonywał, że w teczce, którą trzyma na kolanach, znajduje się bomba.

Zdjęcie Czesława Kukuczki (w środku) na tablicy upamiętniającej ofiary muru berlińskiego
Zdjęcie Czesława Kukuczki (w środku) na tablicy upamiętniającej ofiary muru berlińskiegonull Monika Stefanek/DW

Pracownik ambasady zapewnił Kukuczkę, że otrzyma zgodę na wyjazd. W rzeczywistości był to jednak fortel – chwilę wcześniej, w porozumieniu ze Stasi zapadła bowiem decyzja o „unieszkodliwieniu" Polaka poza terenem ambasady. Przewieziony na przejście graniczne przez funkcjonariuszy enerdowskiej bezpieki Kukuczka został z ukrycia postrzelony w plecy podczas kontroli paszportowej. Kilka godzin później zmarł na stole operacyjnym. Po otwarciu teczki mężczyzny okazało się, że żadnej bomby w niej nie było.

Zarówno Stasi jak i polska służba bezpieczeństwa próbowały tuszować sprawę. W celu zatarcia śladów zwłoki skremowano. Po tym zaś, jak dziennik  „Bild" opublikował krótką relację z zajścia, zawierającą m.in. opowieść trzech uczennic, które widziały zdarzenie, w kolejnym raporcie Stasi pojawiła się nagle wzmianka o rzekomej broni palnej, którą Kukuczka miał grozić na przejściu funkcjonariuszom straży granicznej. Temu, że tak było, jednoznacznie zaprzeczyła dziś w sądzie Martina S.

Historyczne znaczenie

Z uwagi na duże zainteresowanie oraz wagę procesu sąd w Berlinie zdecydował się na rejestrację dźwięku w czasie rozpraw. Nagrania trafią do archiwum. O tym, że jest to proces o historycznym znaczeniu przekonany jest Filip Gańczak, historyk Instytutu Pamięci Narodowej, który badał sprawę.

 – Po upadku systemu komunistycznego w Europie Środkowo-Wschodniej nie doszło do procesów, które pod względem symbolicznej wymowy byłyby porównywalne z głównym procesem norymberskim przeciwko najwyższym dygnitarzom nazistowskim. Także pociągnięcie do odpowiedzialności karnej funkcjonariuszy komunistycznych niższego szczebla napotykało duże trudności – mówi DW.

Przejście graniczne Berlin-Friedrichstraße, rok 1964
Przejście graniczne Berlin-Friedrichstraße, rok 1964 null ullstein - ADN-Bildarchiv

Zdaniem Gańczaka już sam fakt, że przed sądem w Berlinie staje były oficer Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego NRD oskarżony o morderstwo, jest dość niezwykły. – Jeśli dodamy do tego, że sprawa ma charakter ponadnarodowy – ofiarą był polski obywatel, a własne śledztwo w tej sprawie podjęła kilka lat temu prokuratura Instytutu Pamięci Narodowej – to tym bardziej możemy mówić o bezprecedensowym przypadku  – ocenia historyk.

Będą kolejni oskarżeni?

W procesie jako oskarżyciele posiłkowi występują córka, synowie i siostra Czesława Kukuczki. Nie pojawili się oni jednak w czwartek na sali rozpraw. O tym, w jaki sposób zginął ich ojciec i brat, dowiedzieli się dopiero w 2015 roku. Wtedy to jeden z berlińskich naukowców natrafił na ślad sprawy w archiwum.

Prawnik reprezentujący córkę, Hans-Jürgen Förster, poinformował w rozmowie z agencją DPA, że wystąpił do prokuratury o rozszerzenie śledztwa także na innych byłych funkcjonariuszy Stasi, którzy brali udział w sprawie, a po wszystkim otrzymali odznaczenia. Jego zdaniem oskarżony w procesie był ostatnim ogniwem długiego łańcucha rozkazów.

Nie wszystkich uda się jednak pociągnąć do odpowiedzialności. Bruno Beater, zastępca szefa Stasi, który podjął decyzję o „unieszkodliwieniu" Polaka, zmarł w 1982 roku. Także inni zamieszani w tę sprawę funkcjonariusze już nie żyją. 

Czesław Kukuczka uznawany jest za jedną z dwóch polskich ofiar muru berlińskiego. Łącznie jest ich 140, ale liczba ta nie jest zamknięta. Kilka lat temu przy Bernauer Straße w Berlinie, w miejscu, gdzie przebiegał niegdyś mur, ustawiono tablicę upamiętniającą Czesława Kukuczkę.

Chcesz skomentować ten artykuł? Dołącz do nas na facebooku! >>

Świadectwa kolonializmu. Ludzkie szczątki w niemieckich muzeach

„Obszar chroniony” – brzmiała eufemistyczna nazwa, której używały kiedyś Niemcy dla określenia swoich kolonii, będących od 1884 roku do końca I wojny światowej niemiecką „własnością”. W przeciwieństwie do krajów takich jak Francja, Wielka Brytania czy Holandia, Niemcy nie były potęgą kolonialną, jednak w relacji ze swoimi koloniami w Afryce, Oceanii i Azji nie były przesadnie wrażliwe. Świadczą o tym liczne szczątki ludzkie, które znajdują się zbiorach niemieckich muzeów i uniwersytetów.

Wiele ludzkich szczątków pochodzi z niemieckich kolonii we wschodniej Afryce, z dzisiejszej Tanzanii
Wiele ludzkich szczątków pochodzi z niemieckich kolonii we wschodniej Afryce, z dzisiejszej Tanzaniinull akg-images/picture alliance

W żargonie muzealnym nazywa się je „Subjekte” (podmioty), co ma wyrażać szacunek i uznanie wobec ludzi, którzy zostali porwani i wywiezieni do Niemiec i których czaszki albo kości do dziś przechowywane są w piwnicach i magazynach.

Kolonialiści popełniali straszliwe zbrodnie

Duża część czaszek i kości to szczątki skazańców, które zostały wysłane do Niemiec jako trofea. Charité, berliński szpital uniwersytecki, przechowuje w swoich magazynach 106 ludzkich szczątków, pochodzących z Afryki, Oceanii, Azji i Ameryki Północnej. Coraz więcej z nich jest poddawanych dokładniejszym analizom, które ustalają i dokumentują ich pochodzenie. Niemniej jednak, według informacji udzielonych DW przez berlińskie Muzeum Historii Medycyny Charité, spośród wszystkich przebadanych w latach 2011–2019 szczątków zaledwie dziewięć powróciło do kraju pochodzenia. Podczas gdy inne muzea dokumentują część swoich „eksponatów” z czasów kolonializmu w internecie, zawartość magazynów berlińskiej Charité pozostaje nieznana. – Nie udostępniamy żadnych zdjęć, dopóki nie dowiemy się, skąd pochodzą poszczególne szczątki ludzkie – powiedziała DW pracowniczka Muzeum Judith Hahn.

Berlin uchodził za stolicę „zbieraczy czaszek”

Pytanie brzmi: w jaki sposób „Subjekte” dotarły do Berlina? Na przełomie XIX i XX wieku stolica Niemiec stała się centrum badań antropologicznych. _ – Po prostu dlatego, że pracowali tu jedni z najbardziej szalonych kolekcjonerów – mówi w rozmowie z DW Andreas Eckert, afrykanista, profesor berlińskiego Uniwersytetu Humboldtów. Berlińscy naukowcy Rudolf Virchow i Felix von Luschan korzystali z ludzkich szczątków w swoich „badaniach nad ludzką rasą”.

Skrzynia z czaszkami wysłana do Niemiec po powstaniu Herero 1904–1905
Skrzynia z czaszkami wysłana do Niemiec po powstaniu Herero 1904–1905null akg-images/picture alliance

– Istniały wręcz listy zamówień. Jeśli było wiadomo, że ktoś jedzie na przykład do niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej (dzisiejsza Namibia), dostawał zamówienie – mówi Eckert. Przypominało to listę sprawunków w supermarkecie z podaniem konkretnych ilości. Na pierwszym miejscu zawsze znajdowały się czaszki. – To były najbardziej pożądane części ludzkiego ciała – dodaje.

Na podstawie pomiarów czaszek niemieccy naukowcy próbowali udowodnić, że ludzie pochodzenia pozaeuropejskiego należą do niższej „rasy”. Afrykę, ale także inne kontynenty pozaeuropejskie, uznawano za „terra nullius”, czyli ziemię niczyją. Mętna koncepcja Afryki jako kontynentu bez historii pojawiła się w XVII wieku wraz z nastaniem niewolnictwa i przez dziesięciolecia nie uległa zmianie. Nawet poeta Friedrich Schiller mówił w swoim przemówieniu inauguracyjnym na Uniwersytecie w Jenie w 1789 roku o „niecywilizowanych” obszarach poza Europą.

Stereotyp Afryki jako miejsca nędzy przetrwał do dziś

„Niektórzy ciągle jeszcze walczyli z dzikimi zwierzętami o pożywienie i schronienie, a w przypadku wielu z nich język nie wzniósł się prawie ponad zwierzęce dźwięki”. Schiller – podobnie jak wielu innych – nie chciał nic wiedzieć o rozwiniętych cywilizacjach, które przez tysiące lat żyły na odległych kontynentach i pozostawiły po sobie imponujące ślady. – Przeważało przekonanie, że te kultury są gorsze i że niewolnictwo uwolni je od jeszcze gorszych warunków” – powiedział DW Eckert.

Zdjęcie: Filozof Georg Hegel odmawiał Afryce historii
Zdjęcie: Filozof Georg Hegel odmawiał Afryce historiinull Isadora/Leemage/picture alliance

Na początku XIX wieku niemiecki filozof Georg Hegel napisał w swoim słynnym traktacie o kontynencie afrykańskim: „Afryka nie jest historyczną częścią świata; nie ma w niej żadnego ruchu ani rozwoju, którym mogłaby się wykazać”. Nie wziął pod uwagę, że Afryka jest kontynentem z własną bogatą kulturą, na którym istnieje dwa tysiące języków i niezliczona liczba narodów, ogromnie się od siebie różniących. Ale zdaniem Eckerta kolonialni władcy nie mieli żadnych problemów, by „ciągle dostarczać do stolicy nowy materiał” z podbitych obszarów. W jaki sposób można teraz zwrócić to mroczne dziedzictwo?

Restytucja dziedzictwa kolonialnego

Judith Hahn z Muzeum Historii Medycyny przy berlińskim szpitalu Charité określa jego podejście do kwestii jako „proaktywne”. Antropologiczne badania czaszek rozpoczęły się już w 2010 roku. Jednak po ponad stu latach niemożliwe jest dokładne ustalenie pochodzenia „obiektów badań” i przypisanie ich do konkretnych ludzi. Prawie połowy szczątków ludzkich (46 proc.) nie można przyporządkować geograficznie. Spośród szczątków, których pochodzenie jest znane, większość (71%) pochodzi z Afryki i Oceanii.

Eckert ilustruje, jak trudny jest ten powrót, na przykładzie badań kolekcji czaszek austriackiego antropologa i etnologa Feliksa von Luschana. Od 1885 roku pracował on w Berlińskim Muzeum Etnologicznym i zaczął tworzyć tzw. Kolekcję S: 6500 czaszek pochodzących z całego świata, w tym z byłych niemieckich kolonii, które od 1948 roku znajdowały się w zbiorach kliniki Charité. Prawdopodobnie uważał, że im więcej materiału, tym lepsze dane. I dlatego zebrał taką ilość ludzkich czaszek. – Była cała seria czaszek, na których umieszczono kartkę z napisem „Tanzania”. Ale nazwa ta istnieje dopiero od 1964 roku, więc musiały one zostać oznakowane w ówczesnej NRD. Okazało się także, że duża część czaszek pochodzi z niemieckiej Afryki Wschodniej, tj. dzisiejszej Rwandy – wyjaśnił Eckert.

Zdjęcie: Andreas Eckert, wykładowca Afrykanistyki Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie
Zdjęcie: Andreas Eckert, wykładowca Afrykanistyki Uniwersytetu Humboldtów w Berlinienull Maurice Weiss

Trudne badania nad kolekcją Luschana

Na ludzkich szczątkach przez długie lata zarabiano pieniądze. I tak na przykład von Luschan zamawiał czaszki pochodzące od określonej grupy etnicznej, płacąc za nie więcej niż za inne. Przez dziesięciolecia mało kto wiedział o istnieniu jego kolekcji, uznawano ją za zniszczoną. Ostatecznie odkryto ją w katastrofalnym stanie w piwnicach Charité.

Afrykanista Andreas Eckert nie jest jedynym, który podejrzewa, że ​​w niemieckich instytucjach znajduje się znacznie więcej, niż wiadomo, ludzkich szczątków. – Szacuje się, że istnieje około 20 tys. kości. Do tego dochodzą te, które gdzieś zaginęły. Można sobie wyobrazić, jak ogromne ilości ludzkich szczątków sprowadzono do Niemiec, i to w stosunkowo krótkim czasie – mówi. Oprócz trudności w ustaleniu dokładnego pochodzenia zdaniem Eckerta istnieje jeszcze inny problem. Nie wszystkie spośród afrykańskich państw, których ten problem dotyczy, chcą przyjąć szczątki, nierzadko obawiając się powrotu „złych duchów”, przypominjących o strasznych czasach kolonializmu.

Artykuł ukazał się pierwotnie na stronach Redakcji Niemieckiej DW.

 

Co Niemcy wiedzą o historii kolonialnej swojego państwa?

Zegarek taty

– Normalnie bym nie odebrał, bo numer był nieznany. Tak wiele się mówi teraz o oszustwach, że trzeba być ostrożnym. Ale coś mnie tknęło i odebrałem – mówi osiemdziesięcioletni Zbigniew Miłecki.

W słuchawce usłyszał drżący głos. Stał dłuższą chwilę w milczeniu, po czym włączył tryb głośnomówiący, żeby jego żona Anna również mogła słyszeć rozmowę. Kobieta, która dzwoniła, starała się mówić spokojnie, ale po chwili się rozpłakała.

Wszystko się zgadzało. Dodzwoniła się do Zbigniewa, rocznik 1944. Jego żona to Anna – w 2017 roku była laureatką konkursu organizowanego przez Miasto Stołeczne Warszawa na najpiękniejszy ogródek osiedlowy. I tak między innymi przez publikację wyników konkursu w mediach społecznościowych, a także przez stronę Genetyka i splot różnych okoliczności Manuela Golc – wolontariuszka Arolsen Archives – odnalazła najbliższą rodzinę Bronisława Miłeckiego. Miała swoje powody, by szukać.

Rodzice

Bronisław urodził się 3 września 1911 roku. Ożenił się z Zosią. Na ślubnej fotografii Zosia ma upięte włosy, a do welona i sukni ślubnej przypięte listki paproci i kwiaty. Bronek ma zaczesane na prawą stronę, falowane włosy i białą muchę. Patrzą spokojnie, delikatnie się uśmiechając, w obiektyw. 

Zofia i Bronisław Miłeccy
Zofia i Bronisław Miłeccynull Ewelina Karpińska-Morek

Pobrali się 20 września 1942 roku. Dwa lata później na świat przyszedł Zbyszek. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, w drodze było ich drugie dziecko. Wtedy właśnie stracili wszystko. Zostali wypędzeni ze stolicy i wywiezieni do obozu przejściowego w Pruszkowie. Było to miejsce, w którym widzieli się po raz ostatni.

Tata został wywieziony najpierw do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, gdzie zabrano mu to, co miał przy sobie – czyli zegarek – a następnie do Neuengamme. Mama wraz z małym Zbyszkiem została natomiast wywieziona do obozu pracy Meinkingsburg, gdzie zmuszano ją do robót przymusowych na rzecz nadleśnictwa w Nienburgu nad Wezerą. – Mama karmiła mnie mąką rozrobioną z wodą. Mąkę z wodą rozrabiała na łyżce, a łyżkę podgrzewała nad świeczką – wspomina pan Zbigniew. To był ciepły posiłek.

Z przytoczonych na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego wspomnień Jana Łaguny, który również przebywał w Meinkingsburgu, wynika, że w obozie nie było aż tak źle – o ile człowiek nie trafił tam w zimie. Ci, którzy przyjechali jesienią, mieli bowiem co jeść. Na polach pozostały niezebrane plony, na drzewach dojrzewały jabłka. Żywiono się również buczyną.

Miejsce Pamięci w byłym obozie koncentracyjnym Sachsenhausen
Miejsce Pamięci w byłym obozie koncentracyjnym Sachsenhausennull Paul Zinken/dpa/picture alliance

W grudniu 1944 roku część Polaków opuściła obóz pracy. Jest prawdopodobne, że w grupie, która wsiadła w pociąg jadący najpierw do Berlina, a następnie do Krakowa, była Zofia z małym Zbyszkiem. Na przełomie stycznia i lutego, gdzieś pod Krakowem, urodziła córeczkę – Zosię. Z dwojgiem maleńkich dzieci wróciła po wojnie do ukochanej Warszawy. Cały czas jednak chorowała. Podejrzewano, że przeprowadzano na niej eksperymenty pseudomedyczne. Gdy wynoszono ją z domu na noszach, jak opowiadała ciotka, błagała: ratujcie moje dzieci. Zmarła na gruźlicę w wieku trzydziestu sześciu lat. Zbyszek i Zosia trafili pod opiekę babci i dziadka. Po mamie została kosmetyczka z zepsutym zamkiem, która towarzyszyła jej w wojennej tułaczce.

Losy Bronisława

Ostatnie udokumentowane miejsce pobytu Bronisława to obóz koncentracyjny Neuengamme. I później ani śladu. Wiadomo jednak, że 20 kwietnia 1945 roku rozpoczęła się ewakuacja KL Neuengamme. Dzięki interwencji wiceprzewodniczącego Szwedzkiego Czerwonego Krzyża – hrabiego Folke Bernadotte – cztery tysiące ocalonych więźniów udało się wywieźć do Szwecji w ramach akcji humanitarnej „białe autobusy”. Choć początkowo akcja ta miała dotyczyć jedynie więźniów skandynawskich, udało się ją rozszerzyć również na więźniów innych narodowości, w tym Polaków. Pozostali jednak pędzeni byli pieszo lub wywożeni w wagonach towarowych najpierw do obozów przejściowych, a następnie do Zatoki Lubeckiej. Dziewięć tysięcy więźniów, którzy żywi dotarli na miejsce, załadowano na trzy statki.

Więźniowie w obozie koncentracyjnym Neuengamme
Więźniowie w obozie koncentracyjnym Neuengammenull picture-alliance/dpa

Nieświadomi tego, że na zakotwiczonych w zatoce jednostkach znajdują się ofiary obozów koncentracyjnych, Brytyjczycy rozpoczęli nalot i bombardowanie. Podejrzewali, że ukrywają się tam niemieccy żołnierze. Statki płonęły, a uwięzieni na dolnych pokładach więźniowie umierali na miejscu. Ci, którzy mieli szansę się uratować, wyskakiwali za burtę do lodowatego Bałtyku. Jeśli pozwoliły im na to siły i okoliczności, płynęli w stronę brzegu, gdzie czekali już na nich niemieccy żołnierze. Ci strzelali z brzegu do próbujących się uratować ofiar. Przeżyła garstka najsilniejszych.

Zegarek taty

W kwietniu 1945 roku szef administracji obozowej w KL Neuengamme SS-Sturmbannführer Christoph-Heinz Gehring polecił swojemu podwładnemu Franzowi Wulfowi znalezienie miejsca na składowanie mienia więźniów. Wulf znalazł pub w miejscowości Lunden i tam ukrył skrzynie z depozytami. Wśród kilku tysięcy przedmiotów – dowodów zbrodni – był zegarek Bronka.

– Dlaczego tych depozytów nie zniszczono? – pytam Małgorzatę Przybyłę z Wydziału Poszukiwań Arolsen Archives. – Bo zwyciężyła chciwość jednego człowieka. Tylko tyle. Chciał je ukryć i zachować – przyznaje. – Gdy lata temu rozmawiałam z lokalną niemiecką dziennikarką, opowiedziała mi, że właściciel pubu, gdy się dowiedział, co znajdowało się w skrzyniach, popełnił samobójstwo.

Zegarek odnaleziony po 80 latach
Zegarek odnaleziony po 80 latach null Ewelina Karpińska-Morek

Papierośnice, portfele, dokumenty, zdjęcia, biżuteria, różańce, medaliki, zegarki. Przedmioty codziennego użytku, które służyły ludziom, zanim trafili do obozów, zostały dokładnie opisane przez administrację obozową. Wiadomo, do kogo należały. Gdy odnaleźli je alianci, podjęto decyzję, że należy je zwrócić. Były przekazywane z instytucji do instytucji z zadaniem odnalezienia prawowitych właścicieli, jeśli przeżyli, lub ich krewnych. Część przedmiotów udało się na przestrzeni lat zwrócić. Pozostałe 4,7 tysiąca kopert z depozytami trafiło w latach 60. minionego wieku do Międzynarodowej Służby Poszukiwań, obecnie Arolsen Archives.

„Ktoś za kimś tęskni”

Manuela Golc jest wolontariuszką Arolsen Archives i wraz z innymi wolontariuszami szuka krewnych ofiar, po których zachowały się depozyty. W zeszłym roku odnaleźli ponad pięćdziesiąt rodzin. Bliskich szukają w internecie, zostawiają również karteczki na grobach z informacją o zachowanych pamiątkach i danymi kontaktowymi do siebie. Zostawiają je w całej Polsce. W końcu ktoś kiedyś odwiedzi grób, zobaczy informację i być może zadzwoni. Po tygodniu, miesiącu, roku.

Wolontariuszka nie wyobraża sobie, że mogłaby nie szukać tych rodzin. „Przecież ktoś musiał za kimś tęsknić” – tłumaczy. Człowiek był i go nie ma, nie wiadomo, co się z nim stało. Ktoś z pewnością na niego czekał. Obok takiej sprawy nie można przejść obojętnie. Dlatego szuka. W internecie jest wszystko. A jeśli czegoś nie ma, trzeba zadzwonić, zapytać, napisać list. I czekać, cierpliwie czekać. Bo czasem trafi się w urzędzie na służbistę, a czasem na człowieka z sercem.

Nie zawsze historię udaje się rozwikłać od razu. Zdarza się, że dodatkowe tropy pojawiają się nagle, nieoczekiwanie i z małych kawałków układa się historia człowieka.

Spotkanie

Jest połowa lutego, wiosna rozpycha się łokciami. Na miejsce spotkania państwo Miłeccy docierają samochodem. Pan Zbigniew nie odpuściłby jazdy, którą uwielbia, mimo wielu lat przepracowanych za kółkiem.

Spotkanie z państwem Miłeckich
Spotkanie z państwem Miłeckich w Warszawie (16.2.2024)null Ewelina Karpińska-Morek

Jest radosnym, pełnym wigoru człowiekiem. Towarzyszy mu równie radosna, elegancka i energiczna żona. O Zbigniewie, który ma osiemdziesiąt lat, mówi: mój kochany czterdziestolatek. Nie zamieniłabym go na innego człowieka. Są razem 54 lata. Ślub też brali we wrześniu.

Rozmawiamy o teatrze, sanatoriach, dalekich wycieczkach – najlepiej nad morze. – Korzystamy z życia – opowiadają państwo Miłeccy. Uwielbiają jeździć. Zwłaszcza, gdy prowadzi pan Zbigniew, który na taksówce przepracował osiemnaście lat. Nigdy nie brał pieniędzy za kursy od starszych osób – opowiada pani Anna i przytacza historię, jak dziadek Zbigniewa przed śmiercią chciał się jak najczęściej widywać ze swoją córką. Nie mógł zapamiętać adresu i kierowca woził zagubionego człowieka z miejsca na miejsce. Wyobrażenie dziadka, który przez słabą pamięć nie może dostać się do córki, tak poruszyło jej męża, że postanowił wozić starszych ludzi za darmo. Mogli być przecież w tej samej sytuacji.

– Mąż ma dobre serce. Wielu ludziom pomaga tak po prostu – mówi Anna. – No bo dlaczego miałbym nie pomóc, jeśli mogę – tłumaczy Zbigniew.

Ślad po 80 latach

Ślad po Bronisławie Miłeckim zaginął. Pan Zbigniew nie pamięta taty – gdy widzieli się po raz ostatni, był maleńkim chłopcem. Dlatego tak bardzo porusza go widok odręcznego podpisu, jaki widnieje na jednym z obozowych dokumentów. Przygląda się mu w ciszy. Po chwili pani Ania zauważa: – Tata miał podobne pismo do twojego.

– Tak, ja piszę bardzo podobnie. Też jak kura pazurem – dodaje.

Oglądamy wspólnie zdjęcia z domowego archiwum. Jest fotografia ślubna rodziców, zdjęcie z pierwszej komunii świętej mamy, fotografia małego Zbyszka i małej Zosi. Później zdjęcia ślubne Zbigniewa i Anny, z chrzcin ich córki Iwonki, a także przy pomniku pomordowanych w Neuengamme na paryskim cmentarzu Pere Lachaise.

Pracownicy Arolsen Archives przywieźli dokumenty, jakie zachowały się na temat Bronisława – dowody na to, że był ofiarą niemieckich nazistowskich prześladowań. Ale poza dokumentami jest jeszcze coś – zegarek Bronisława. Ten zabrany mu w Sachsenhausen w 1944 roku. Wtedy jego ostatnia rzecz, dziś jedyna pamiątka po nim. Ślad, który pojawił się niespodziewanie po osiemdziesięciu latach. 

Pan Zbigniew drżącymi rękami odbiera pudełko, w którym znajduje się rzecz należąca do taty – przedmiot, który przebył trasę z Warszawy przez Pruszków, Sachsenhausen, Neuengamme, Lunden, Bad Arolsen, by na końcu wrócić do Warszawy.

– To będzie dla nas taka relikwia – mówi żona pana Zbigniewa. Podobnie jak kosmetyczka z zepsutym zamkiem, należąca do mamy. Tyle zostało po rodzicach.

***

Po powrocie do domu ustawiają pudełko z zegarkiem na drewnianej owalnej komodzie w centralnym punkcie mieszkania. – Bronek wrócił do domu. Jego dusza już się nie będzie błąkać po świecie – mówi pan Zbigniew.

 

Autorka jest współpracowniczką Arolsen Archives i koordynatorką kampanii #StolenMemory w Polsce. 

Bądź na bieżąco i zostań jednym z prawie 60 tysięcy obserwujących naszą stronę na facebooku! Tam też skomentujesz nasze artykuły >>

Prasa: funkcjonariusz Stasi oskarżony o morderstwo na Polaku

O wydarzeniach sprzed pół wieku pisze w najnowszym wydaniu tygodnik „Der Spiegel”. Redakcja oparła się na dokumentach wschodnioniemieckiej policji politycznej Stasi odnalezionych przez historyków – Hansa Hermanna Hertle i Filipa Gańczaka.

Wynika z nich, że 38-letni Polak Czesław Kukuczka zgłosił się 29 marca 1974 r. do ambasady Polski w Berlinie Wschodnim – stolicy NRD. Mężczyzna poinformował pracownika placówki, że w trzymanej pod pachą czarnej aktówce ma bombę, którą zdetonuje, jeśli nie otrzyma pozwolenia na wyjazd do Berlina Zachodniego. Groził, że w powietrze wyleci budynek ambasady i trzy inne domy.

Stasi nakazuje unieszkodliwić szantażystę – strzał w plecy

Personel ambasady zawiadomił władze bezpieczeństwa NRD. Bruno Beater - pierwszy zastępca szefa Stasi Ericha Mielke, podjął decyzję o „unieszkodliwieniu” szantażysty – „w miarę możliwości poza terenem ambasady PRL”. Funkcjonariusze Stasi, którzy przybyli do ambasady, wystawili Kukuczce dokument podróży. Brakujące zdjęcie miało być wykonane na przejściu granicznym w tzw. Pałacu Łez na Friedrichstrasse. To manewr mający go uspokoić – wynika z dokumentów.

Po przewiezieniu na przejście graniczne, podczas odprawy paszportowej Polak otrzymał strzał w plecy. Zmarł wkrótce potem w szpitalu więziennym Hohenschoenhausen. Mieszkaniec powiatu Limanowa pozostawił troje dzieci.

Proces rozpocznie się w przyszłym tygodniu

Prokurator Sebastian Buechner powiedział „Spieglowi”, że śledczy dopiero w 2016 r. znaleźli w archiwum informację o sprawcy – Manfredzie N. Początkowo prokuratura zakwalifikowała czyn jako zabójstwo podlegające przedawnieniu. Dopiero w 2023 r. doszło do zmiany kwalifikacji na morderstwo.

Proces 80-letniego byłego funkcjonariusza Stasi rozpocznie się 14 marca przed sądem w Berlinie. Manfred N. nie zajął dotychczas stanowiska wobec zarzutów, nie odpowiedział także na pytania „Spiegla”. Oskarżycielami posiłkowymi są dzieci zamordowanego.

Niemiecki tygodnik ocenił proces jako „historycznie znaczący”. W latach 1961 – 1989 przy próbach przekroczenia muru berlińskiego zginęło co najmniej 140 osób.  Precedensem jest to, że funkcjonariusz Stasi miał zabić na rozkaz przełożonego.

Odznaczenia dla uczestników operacji

„Der Spiegel” zwraca uwagę na fakt, że dokumenty policji politycznej zawierają informacje sprzeczne ze stanowiskiem oskarżenia. Wynika z nich, że podczas odprawy paszportowej Kukuczka miał rzekomo wyjąć z kieszeni broń i skierować ją w stronę żołnierza służby granicznej. Dlatego funkcjonariusz oddał strzał „unieszkodliwiający” napastnika – czytamy w protokole.

Jednym z pierwszych świadków na procesie będzie kobieta, która feralnego dnia była z wycieczką klasową w Berlinie Wschodnim i widziała całe zajście. Gazeta „Bild” opublikowała relacje uczennic w wieku od 15 do 17 lat cztery dni po wydarzeniu. „Gdy nieprzeczuwający niczego mężczyzna przechodził (przez przejście graniczne), cywil w ciemnym płaszczu i przyciemnionych okularach strzelił mu z odległości dwóch metrów w plecy”  - czytamy w relacji jednej z dziewczynek.    

Reprezentujący córkę Kukuczki mecenas Hans-Juergen  Foerster uważa, że oskarżony był zaledwie ostatnim ogniwem „łańcucha rozkazów”. Prawnik zwrócił uwagę, że kilku funkcjonariuszy Stasi uczestniczących w operacji otrzymało odznaczenia.  Foerster domaga się, aby prokuratura rozszerzyła akt oskarżenia na wszystkich wyróżnionych lub przynajmniej wezwała ich na świadków. 

Chcesz komentować nasze artykuły? Dołącz do nas na Facebooku! >>

Sinti i Romowie: powstał portal o ofiarach narodowego socjalizmu

W ramach zakrojonego na szeroką skalę projektu naukowcy chcą zebrać wiedzę historyczną na temat masowych deportacji i mordów Sinti i Romów w czasach narodowego socjalizmu.

Pierwsze wpisy do takiej encyklopedii mają zostać opublikowane online; nowy portal zostanie zaprezentowany w Berlinie w najbliższy wtorek (05.03.2024). Projektem kieruje Centrum Badań nad Antycyganizmem, działające przy Uniwersytecie w Heidelbergu.

– Pomimo wielu ważnych badań specjalistycznych, wiedza na ten temat także dziś jest wciąż bardzo fragmentaryczna – stwierdziła kierownik projektu Karola Fings z Centrum Badań nad Antycyganizmem. Za pośrednictwem portalu internetowego, jak poinformowała, dostępne będą specjalistyczne wpisy, uporządkowane m.in. według miejsc zbrodni i losów ich ofiar.

Społeczność romska w Europie. Fakty i mity

Oprócz zdjęć i kalendarium wydarzeń ta cyfrowa encyklopedia, dostępna w języku niemieckim i angielskim, oferuje także interaktywną mapę, na której umieszczono wszystkie znane miejsca zbrodni w Europie. Dotyczy to zarówno obozów koncentracyjnych, jak i miejsc, w których popełniano masowe zbrodnie.

Według Uniwersytetu w Heidelbergu nad projektem pracuje ponad 90 naukowców z 25 krajów. Prace, które rozpoczęły się latem 2020 roku i mają trwać pięć lat, wspiera niemiecki MSZ funduszem w wysokości 1,6 mln euro. Celem jest zgromadzenie do końca przyszłego roku około 1000 artykułów specjalistycznych.

Centrum Badań nad Antycyganizmem od lata 2017 roku analizuje takie zagadnienia, jak wykluczenie Sinti i Romów. Jako pierwsza i jedyna tego typu placówka w Niemczech zajmuje się podstawowymi pytaniami dotyczącymi przyczyn, form i konsekwencji antycyganizmu w społeczeństwach europejskich.

(DPA/jak)

Chcesz komentować nasze artykuły? Dołącz do nas na Facebooku! >>

Lata 2015-2023. „Krok wstecz“. PODCAST

W 2015 roku władzę w Polsce przejmuje PiS. Nowy prawicowy rząd podchodzi do Niemiec z dystansem, a w polityce wewnętrznej coraz agresywniej gra antyniemiecką kartą. Stosunki Berlina i Warszawy znowu zostają wystawione na bardzo poważną próbę. W kolejnym odcinku podcastu Deutsche Welle „Wrogowie – Sąsiedzi – Sojusznicy”opowiadają o tym prof. Katarzyna Pisarska i dr Kai-Olaf Lang.

W 2015 r. Niemcami rządzi tzw. wielka koalicja, czyli rząd złożony z chadeckich partii CDU/CSU oraz socjaldemokratycznej SPD. Na czele rządu stoi Angela Merkel. To jej trzeci, ale nie ostatni rząd. Niemcom wiedzie się dobrze, gospodarka rośnie, bezrobocie spada, społeczeństwo niepokoi jednak rosnąca liczba uchodźców przybywających do kraju. 2015 r. uważa się za początek kryzysu migracyjnego.

W Polsce dochodzi w tym czasie do zasadniczych zmian politycznych. Bronisław Komorowski przegrywa – czego jeszcze na początku 2015 r. się nie spodziewano – wyborcze starcie z Andrzejem Dudą. A w wyborach parlamentarnych Prawo i Sprawiedliwość odbiera władzę Platformie Obywatelskiej. Tym samym kończy się ośmioletni czas koalicji PO-PSL.

Szefową rządu z ramienia Prawa i Sprawiedliwości zostaje Beata Szydło. I okazuje się, że ten nowy polski rząd podchodzi do Niemiec z dystansem. Gdy zaś w kolejnych latach Zjednoczona Prawica zacznie podporządkowywać sobie wymiar sprawiedliwości, media i coraz bardziej będzie grać antyniemiecką kartą w polityce wewnętrznej, to stosunki między Polską a Niemcami znowu zostaną wystawione na poważną próbę. Chyba najpoważniejszą po 1989 r.

O latach 2015-2023 rozmawiamy w ósmym odcinku podcastu Deutsche Welle „Wrogowie – Sąsiedzi – Sojusznicy”, który przygotowali: Magdalena Gwódź-Pallokat, Jacek Stawiski i Wojciech Szymański.

Krok wstecz (lata 2015-2023). Odc. 8 PODCAST

Duże zmiany na horyzoncie

Kiedy jesienią 2015 roku kończyły się rządy PO-PSL, można było się spodziewać, że nowe polskie władze zmienią kurs wobec Berlina. Wystarczyło przypomnieć sobie lata 2005-2007 i obserwować kampanię wyborczą Prawa i Sprawiedliwości, w której mocno eksponowano temat uchodźców i migracji, oskarżając przy tym rząd PO-PSL o wykonywanie niemieckich poleceń. Niemcy oskarżano o stwarzanie zagrożenia dla bezpieczeństwa Polski poprzez próby rozdziału uchodźców w UE.

Pamiętamy niesławną okładkę tygodnika „wSieci” przedstawiającą premier Ewę Kopacz ubraną w muzułmańską burkę, trzymającą w ręce ładunek wybuchowy, czyli pokazaną jako islamską terrorystkę i podpisaną: „Ewa Kopacz urządzi nam piekło na rozkaz Berlina”. To pokazywało, czego można się spodziewać, przynajmniej w warstwie emocjonalnej i werbalnej, czyli agresywnej postawy wobec Berlina.

Ale nie chodziło tylko o warstwę czysto emocjonalną. Ten dystans zaczął się też przekładać na politykę. Kilka miesięcy po sformowaniu rządu PiS, w expose na temat polityki zagranicznej rządu, szef MSZ Witold Waszczykowski deklarował, że najbliższym sojusznikiem PiS w polityce europejskiej będzie Wielka Brytania. Był to 2016 r., kilka miesięcy później odbyło się referendum brexitowe. Wskazywanie tego kraju jako głównego sojusznika, gdy ważyły się losy jego obecności w Unii Europejskiej, było zaskakujące i wywołało falę komentarzy.

Minister spraw zagranicznych w czasie rządów PiS - Witold Waszczykowski
Minister spraw zagranicznych w czasie rządów PiS - Witold Waszczykowskinull DW/R. Romaniec

W swoim wystąpieniu Waszczykowski mówił też o Niemczech: „Polska będzie kontynuować przyjazne relacje z Niemcami…”. Wspominał, że wiele nas łączy, ale zapowiadał „remanent spraw sąsiedzkich”. Czas pokazał, że stosunki polsko-niemieckie mocno ucierpiały. Choć trzeba przyznać, że były intensywne. Dwustronnych spotkań i wizyt na najwyższym szczeblu było bardzo dużo, nawet jeśli uwzględnimy wstrzymane konsultacje międzyrządowe. Rozmowy nie zawsze przekładały się jednak na konstruktywne rezultaty.

W naszym podcaście zapraszamy ekspertów z Polski i Niemiec do oceny wydarzeń z dalszej przeszłości, ale też z nieodległych lat. W tym odcinku Jacek Stawiski rozmawiał z prof. Katarzyną Pisarską, współzałożycielką oraz przewodniczącą Rady Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego a Magdalena Gwóźdź-Pallokat z dr. Kaiem-Olafem Langiem, jednym z czołowych ekspertów z Fundacji Nauka i Polityka, renomowanego berlińskiego think tanku.

Prof. Pisarska: PiS odkryło niszę wśród wyborców

Przed 2015 rokiem można mówić, że niemieckie partnerstwo było dla Polski czymś więcej niż strategiczne partnerstwo. Co wydarzyło się później? - Ta zmiana polityki wobec Niemiec była częścią szerszej zmiany w myśleniu o polityce zagranicznej Polski. Ona wynikała z tego, że w latach 2015-2023 polityka zagraniczna była wypadkową polityki wewnętrznej w Polsce – mówi prof. Pisarska. Najważniejszy miał być polski wyborca, a raczej wyborca Prawa i Sprawiedliwości, który był adresatem polskiej polityki zagranicznej.

– W przypadku Niemiec PiS dostrzegł niszę, ponieważ odkryło, że wielu wyborców kryje w sobie nieufność wobec sąsiada, związana z bardzo trudną historią i odpowiedzialnością Niemiec za ofiary II wojny światowej i zniszczenia w Polsce, ale z drugiej strony było to związane z procesami wewnątrz samej Unii Europejskiej – dodaje politolożka, która jest współtwórczynią Warsaw Security Forum. Mowa oczywiście o kryzysie związanym z kwestiami praworządności, które były głównym polem konfliktu pomiędzy Warszawą a Brukselą przez ostatnie lata. – Niemcy mogły być taką twarzą tej Unii (…) Łatwo było powiedzieć, że to wszystko jest wina Niemiec – przypomina Pisarska.

W latach 2015-2023 niemalże zawieszono polsko-niemiecką współpracę na poziomie parlamentarnym – mówi Pisarska i dodaje, że „Polscy posłowie i deputowani do Bundestagu praktycznie się nie znali. To pokazywało oderwanie tych dwóch krajów od siebie”. Dialog był jednak kontynuowany na poziomie gospodarczym, ponieważ Niemcy są największym partnerem handlowym Polski.

- Trzeba pamiętać, że w pierwszych latach rządów PiS, jeszcze za czasów Angeli Merkel, Niemcy pokazywały daleko idącą wstrzemięźliwość w komentowaniu polskiej polityki wewnętrznej. Pamiętam, że byliśmy tym zaskoczeni, ponieważ po bardzo nieprzyjemnych gestach z polskiej strony widzieliśmy, że Niemcy przyjęły zasadę, że nie powinni krytykować polskiego rządu i wypowiadać się na temat polskich spraw wewnętrznych. Ta odpowiedzialność była przerzucona na Komisję Europejską – dodaje ekspertka.

„Gdy nie ma dialogu, trudno przekonywać do swoich racji”

Czy stosunek Niemiec do Rosji, krytykowany w Polsce i Europie oraz kwestia migracji, która zdominowała politykę europejską od 2015 r. to dwie najważniejsze kwestie, które zdeterminowały stosunki polsko-niemieckie po 2015 r.? – pytał Jacek Stawiski.

- To były dwa kluczowe tematy, nad którymi powinien być prowadzony dialog pomiędzy Warszawą a Berlinem – zaczyna prof. Pisarska. – Ale gdy nie ma dialogu to trudno przekonywać innych do swojej racji. Polska miała stuprocentową rację, krytykując niemieckich polityków, ale także szeroko rozumiane kręgi biznesowe, za bardzo bliskie relacje z Federacją Rosyjską, za rosnące uzależnienie Niemiec od gazu rosyjskiego, za okrajanie sił wojskowych i niedotrzymywanie natowskiego celu 2 proc. PKB na obronność i oczywiście za Nord Stream – ocenia politolożka. Według niej, te zabiegi nie musiałyby jednak być udane „biorąc pod uwagę uzależnienie polityczne i energetyczne berlińskich elit od Rosji”.

Nastroje nad Sprewą zmieniły się oczywiście po 24 lutego 2022 r., gdy Rosja rozpoczęła pełnoskalową wojnę przeciwko Ukrainie, wcześniej od 2014 r. prowadząc wobec niej wrogie działania hybrydowe, na których czele jest oczywiście bezprawna aneksja Krymu i przejęcie kontroli nad częściami obwodu ługańskiego i donieckiego.

- Polska zaczęła odgrywać rolę państwa, które daje przykład, jak należy pomagać Ukrainie, ale nabrała też politycznego „gravitas” – ciężkości - na arenie międzynarodowej. Z jednej strony za Odrą ją podziwiano, a z drugiej – obawiano się. W wielu rozmowach prowadzonych w Niemczech słyszałam, że przesunięcie tego punktu ciężkości w dziedzinie bezpieczeństwa oznacza, że Niemcy mogą częściowo stracić rolę języczka u wagi dla polityki amerykańskiej – mówi prof. Pisarska.

Związana naukowo ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie Katarzyna Pisarska twierdzi, że w rozmowach ze stroną niemiecką - zwłaszcza dzisiaj - widać, że to, w jaki sposób polski rząd PiS ustosunkował się do Niemiec, było dla nich wygodne, ponieważ można było powiedzieć, że „Polska to nie jest poważny partner”. – Przez osiem lat nie udało się stworzyć żadnych wspólnych projektów (…) nie było na to żadnych pomysłów – dodaje.

Co dalej z reparacjami?

Jednym z głównych obszarów konfliktowych w drugiej kadencji rządów PiS a stroną niemiecką była kwestia reparacji za II wojnę światową. Donald Tusk stwierdził niedawno, że z formalnego punktu widzenia sprawa została zamknięta wiele lat temu, ale wezwał Niemcy do zadośćuczynienia moralnego, finansowego, materialnego i wyrównania pewnych rachunków, co byłoby wg. niego „dziejową sprawiedliwością”.

- Uważam, że sprawa niemieckiego zadośćuczynienia nie zniknie (…) i to wynika z prostej podstawy: wyborcy mówią, że Niemcy to wiarygodny partner i Polska powinna mieć z nimi dobre relacje, ale nawet 60-70 proc. Polaków kwestie reparacji czy zadośćuczynienia uważa za otwarte. Dopóki nie będzie w polskim społeczeństwie odczucia, że Niemcy zrobiły krok w dobrą stronę, to ta kwestia nie może być zamknięta – mówi prof. Pisarska. Jednocześnie przypomina o pomyśle stworzenia funduszu dla ofiar II wojny światowej, o możliwym udziale Niemiec w odbudowę Pałacu Saskiego, o oczekiwaniu aktywnego działania Berlina na rzecz zwrotu polskich dóbr kultury zrabowanych przez Niemcy podczas wojny, ale również o upamiętnieniu polskich ofiar za pomocą pomnika, który stanąłby w stolicy Niemiec.

Nie tylko wektor antyniemiecki

W latach 2015-2023 oprócz gorących politycznych kwestii, były również inne zagadnienia, o których warto pamiętać. Pierwszym z wielu jest wymiana gospodarcza. Obroty polsko-niemieckiego handlu w latach 2016-2017 przebiły 100 mld euro, a Europa Środkowa stała się pierwszym partnerem handlowym Republiki Federalnej Niemiec, a ta symbioza ekonomiczna była większa z każdym rokiem.

Druga sprawa to kwestie bezpieczeństwa, gdzie pamiętamy ewidentny dystans Niemiec wobec administracji Donalda Trumpa, a z drugiej strony ogromne oczekiwania prawicowego polskiego rządu wobec Waszyngtonu w zakresie utworzenia stałych amerykańskich baz nad Wisłą, które zapewnią bezpieczeństwo Polski.

Jest 2015 r., Prawo i Sprawiedliwość zdobywa władzę – jak patrzą na to Niemcy?

- Pewne było to, że wybory wygrała partia, która konsekwentnie broni interesów, krytycznie patrzy na Niemcy i bardzo zdecydowanie chce przeforsować swoje interesy na forum UE – zaczyna rozmowę dr Kai Olaf-Lang, politolog z Fundacji Nauka i Polityka. – Od razu pojawił się trudny temat, czyli zmiany w polskim sądownictwie, które wywołały później kryzys praworządnościowy. Z drugiej strony słyszeliśmy jednoznaczne wypowiedzi na temat orientacji w polityce zagranicznej i europejskiej – dodaje.

Kai-Olaf Lang
Kai-Olaf Langnull Aureliusz M. Pędziwol/DW

Niemiecki ekspert przypomina percepcję procesów w Unii Europejskiej autorstwa rządów Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego. – W interpretacji PiSu - ale nie tylko - sprawy, które dzieją się na forum unijnym są konsekwencją interesów i działań niemieckich. To chyba ogólna ocena sposobu funkcjonowania integracji europejskiej – mówi Lang, który przekonuje, że Niemcy mają wpływ, ale w tak dużej wspólnocie nie mają na tyle siły, aby ustalać całą agendę działań.

„Niemcy nie zrozumiały, dlaczego polski rząd był tak stanowczy”

Kai-Olaf Lang zwraca jednak uwagę na „jednostronne działanie” Niemiec. W 2015 r. jednym z najsłynniejszych niemieckim słów było „Willkommenskultur” – określające politykę dotyczącą migracji i polityki azylowej.

– Wielu sąsiadów – nie tylko Polska, bo właściwie cała Europa Środkowa – niezależnie od braw rządu, patrzyło na tą koncepcję sceptycznie. W stosunkach polsko-niemieckich to się zaostrzyło, ponieważ Warszawa stawiała ponad wszystko bezpieczeństwo, a także chciała samodzielnie decydować o kwestiach migracji. To, co uczyniło ten temat polsko-niemieckim to dyskusja o obowiązkowych tzw. kwotach relokacyjnych z trzech państw, na których terenach znajdowało się najwięcej osób ubiegających się o azyl lub o pomoc. Dla rządu PiS to był temat „no-go”, nie do przejścia, temat ideowy – jak twierdzi Lang – wychodzący z błędnych przesłanek. Niemcy nie zrozumiały, dlaczego w tej kwestii solidarności Polska była taka stanowcza, ponieważ zawsze była w UE orędownikiem postaw solidarnych – argumentuje niemiecki naukowiec.

Ekspert porównuje niemiecką retorykę na wysokich szczeblach władzy w stosunku do partnerów polskich i węgierskich, przekonując, że w stosunku do Budapesztu komentarze dotyczące praworządności były bardziej zdecydowane i krytyczne.

Lang nie dziwi się podejściu niemieckiemu do kwestii reparacji/zadośćuczynienia za zbrodnie przeciwko Polsce i Polakom. Obserwowaliśmy gotowość, aby w tej sprawie wykonać gest. Była pewna potrzeba, aby inwestować w dwustronne relacje. Ale według niego „ofensywny sposób prowadzenia kwestii dość wysokich roszczeń finansowych” wszystko skomplikował, a Niemcy obawiały się, że jeśli ustąpią w tamtym czasie, to później sprawa może wymknąć się spod ich kontroli.

Niewykorzystana okazja

- Niemiecki główny nurt działał w myśl polsko-niemieckiego pojednania z lat 90., który był przedstawiany jako wzór zbliżania się krajów i społeczeństw – mówi. Jednocześnie przedstawia zaskakującą – jak sam ją określa – ocenę. – Osiem lat rządów Prawa i Sprawiedliwości były egzaminem relacji polsko-niemieckich i ten egzamin został zdany, nie na poziomie politycznym, ale w kontaktach międzyludzkich, współpracy gmin przygranicznych – przekonuje Kai-Olaf Lang.

Rozmówca Magdaleny Gwódź-Pallokat przypomina, że w głównym nurcie niemieckiej debaty oczywiste jest przekonanie, że zachodni sąsiedzi nie wykorzystali szansy na to, żeby wsłuchać się w głosy i ostrzeżenia płynące z Polski, jeśli chodzi o zagrożenie z Rosji. Według niego, oba kraje nie wykorzystały właściwie okazji, aby w efekcie rosyjskiej inwazji na Ukrainę, wzmocnić – w ramach wspólnego działania - odpowiednio flankę wschodnią. A wynikało to nie tylko z polityki PiS, ale z szerszego poczucia braku zaufania Polaków do Niemiec.

- W momencie rosyjskiej agresji Niemcy przyznały, że krytyka ze strony Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej wobec intensywnej współpracy niemiecko-rosyjskiej była jak najbardziej usprawiedliwiona. Nord Stream zostaje wygaszony, kontakty z Rosją ograniczone do minimum, a w kwestiach gospodarczych wyzerowane, ponadto Niemcy zapowiadają reorientację w polityce obronnej – przypomina Jacek Stawiski.

Tutaj możesz posłuchać wszystkich odcinków podcastu DW „Wrogowie – Sąsiedzi – Sojusznicy”:

Słuchaj i subskrybuj podcast "Wrogowie - Sąsiedzi - Sojusznicy" na Apple PodcastsSpotifyAmazon  i Onet audio

#PolacyiNiemcy_podcastDW

#WrogowieSasiedziSojusznicy8

 

Zadośćuczynienie za niemieckie zbrodnie. Jak „kreatywnie” wyrównać rachunki z Niemcami

Po wizytach Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego w Berlinie wróciła dyskusja dotycząca zadośćuczynienia od Niemiec za straty wojenne w Polsce.

Przez ostatnie osiem lat rząd Zjednoczonej Prawicy wielokrotnie publicznie podnosił kwestię reparacji. Oficjalnie, w nocie dyplomatycznej skierowanej do rządu w Berlinie, nie było jednak mowy o reparacjach, na co w stolicy Niemiec zwrócił uwagę premier Polski.

– Ten dokument, który został przesłany przez poprzedni polski rząd do rządu niemieckiego, mówił o jakiejś formie kompensaty. Powołano także instytut, który oblicza straty, jakie Polska poniosła z tytułu napaści niemieckiej na Polskę w '39 r. – powiedział Donald Tusk. Straty te oszacowano na 1,3 biliona euro (ponad sześć bilionów złotych). 

Kilkanaście dni wcześniej ten sam temat poruszył w stolicy Niemiec szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski, zaznaczając, że kwestie historyczne będą jeszcze długo odgrywały ważną rolę w bilateralnych relacjach i że poruszy kwestię budowy Domu Niemiecko-Polskiego – miejsca, które ma upamiętniać polskie ofiary wojny.

– Będę też prosił panią minister, aby rząd niemiecki w kreatywny sposób pomyślał o tym, jak znaleźć formę rekompensaty tych strat wojennych czy zadośćuczynienia – zapewniał szef polskiego MSZ podczas konferencji prasowej z Annaleną Baerbock.

Nyke Slawik, polityczka Zielonych
Nyke Slawik: Najwyższy czas na podjęcie konkretnych rozmów null Magda Schwabe/DW

Choć temat powrócił do dwustronnych rozmów, zmieniła się retoryka. Berlin to zauważa. Posłanka Zielonych Nyke Slawik tłumaczy, że pomimo niewielkich różnic, wszystkie demokratyczne partie w Bundestagu są zgodne co do konieczności umocnienia współpracy z Polską oraz potrzeby otwarcia się na kwestie zadośćuczynienia. Pytana o konkretne pomysły, które mogłyby być formą zadośćuczynienia, wymienia odszkodowania dla jeszcze żyjących grup ofiar czy niemiecką odpowiedzialność za odbudowę zniszczonych w czasie wojny zabytków, jak Pałac Saski w Warszawie. Przypomina też, że podczas wojny znacznie ucierpiała polska kultura, dlatego – jej zdaniem – Niemcy powinny rozważyć jej wsparcie.

– Jest wiele możliwości zadośćuczynienia Niemiec w formie innej niż wypłata reparacji. Najwyższy czas na podjęcie konkretnych rozmów w tej sprawie – apeluje polityczka Zielonych. Zapewnia też, że rząd Niemiec na bieżąco pracuje nad różnymi projektami, jak na przykład bilet dla młodzieży z Polski i Niemiec, która chce odwiedzić sąsiedni kraj; na wzór niemiecko-francuskiego projektu z ubiegłego roku. 

Choć nie ma jeszcze konkretnych postanowień jeśli chodzi o formę wspomnianego zadośćuczynienia, trudno nie zauważyć ożywienia w bilateralnych relacjach. Obie strony deklarują chociażby chęć wznowienia polsko-niemieckich konsultacji międzyrządowych jeszcze przed wakacjami. O powrocie do „regularnej dynamiki spotkań” mówił też w Berlinie Radosław Sikorski.

Deutschland Markus Meckel, erster demokratischer Außenminister der DDR, Pfarrer, Oppositioneller,
Markus Meckelnull Magda Schwabe/DW

Sprawa zamknięta prawnie, ale nie moralnie 

Niemcy niezmiennie argumentują, że kwestia reparacji jest z prawnego punktu widzenia zamknięta, choć moralnie nigdy nie będzie. Rzecznik resortu spraw zagranicznych na zapytanie DW odpowiedział, że strona niemiecka „nad formami zadośćuczynienia trudnej wzajemnej historii chce pracować w oparciu o konstruktywny i partnerski dialog z Polską”. 

W świetle prawa międzynarodowego kwestia reparacji, czyli roszczeń między państwami, została zamknięta w roku 1953. Ciągle otwarta wydaje się natomiast sprawa indywidualnych roszczeń oraz symbolicznych gestów, o czym mówi jeden z głównych architektów współczesnych stosunków polsko-niemieckich Markus Meckel. Dla niego oczywistą formą rekompensaty byłoby „stworzenie systemu opieki medycznej i długoterminowej dla żyjących polskich ofiar III Rzeszy”. Za konieczne uznaje też zwrot zrabowanych dzieł sztuki. Ponadto zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt.

– Wyzwaniem jest podtrzymanie świadomości historycznej u kolejnych pokoleń Niemców, by pamiętali, że zbrodnie III Rzeszy nie ograniczały się do Holokaustu – zaznacza.

REPARACJE DLA POLSKI. Między fejkiem a półprawdą

Bezpieczeństwo a nowa wspólnota interesów 

Markus Meckel, który był pierwszym demokratycznym szefem dyplomacji NRD, podnosi jeszcze jedną, jego zdaniem być może najistotniejszą kwestię – bezpieczeństwa. Tłumaczy, że Polska i Niemcy wzajemnie siebie potrzebują, bo w obliczu rosyjskiej agresji na Ukrainę „znów musimy walczyć o wolność i demokrację”.

– Musimy wzmocnić wschodnią flankę NATO. Niemcy stacjonują na Litwie, ale to za mało. Musimy działać strategiczne. Polska już dziś robi wiele w obszarze bezpieczeństwa, a my, Niemcy, musimy zapewnić większe finansowanie wspólnych inwestycji w obronność – przekonuje. 

Kwestię bezpieczeństwa w kontekście zadośćuczynienia poruszył w Berlinie także Donald Tusk. – Bardzo bym chciał, żeby ta refleksja historyczna i decyzje, które mogłyby nas usatysfakcjonować, służyły przyszłości, wspólnemu bezpieczeństwu – zaznaczył na wspólnej konferencji prasowej z Olafem Scholzem. Stwierdził też, że Niemcy w sprawie zadośćuczynienia „mają coś do zrobienia”.

–  Nie będę używał tej narracji w sposób agresywny. Nie tylko dlatego, że jestem polskim politykiem. Jestem też historykiem i jestem gdańszczaninem. I wszystkie te trzy powody każą mi myśleć serio o tym, że wyrównanie pewnych rachunków byłoby na pewno dziejową sprawiedliwością. Ale nie chcę z tego uczynić frontu wzajemnej niechęci, tylko chcę uczynić z tego pomysł na dalszą współpracę na rzecz bezpieczeństwa i korzystną dla obu narodów – podkreślił szef polskiego rządu, zachęcając kanclerza Niemiec do dyskusji na trudne tematy, ale tak, by „przełamać fatum”. 

Przez ostatnich osiem lat Berlin dystansował się od bilionowych żądań formułowanych przez poprzedni rząd w Warszawie. Teraz wyraźnie odczuwalna jest w stolicy Niemiec chęć do rozmów. Również tych najtrudniejszych.

Chcesz komentować nasze artykuły? Dołącz do nas na Facebooku! >>

Reparacje dla Polski. „Kreatywny“ kompromis?

Lata 2000-2015. Razem w Europie. „Sojusznicy z problemami” . PODCAST

W XXI wiek Polska wchodzi już jako członek NATO, ale jeszcze nie Unii Europejskiej. Gdy w 2003 roku Warszawa staje murem za USA, które atakuje Irak, wywołuje to niezadowolenie w Berlinie. Nie brakuje też innych sporów – o konstytucję UE, czy o powojenne wypędzenia Niemców. W 2004 roku Polska wchodzi do UE. Oba państwa korzystają na nowej sytuacji. Cieniem na relacjach kładzie się jednak – i to na długie lata – projekt gazociągu Nord Stream - rosyjsko-niemieckiego projektu ponad głowami Polaków, Bałtów i Ukraińców. O tym wszystkim Wojciech Szymański i Jacek Stawiski rozmawiają w kolejnym odcinku podcastu Deutsche Welle "Wrogowie, Sąsiedzi, Sojusznicy". Tym razem naszymi gośćmi są: dr Anna Kwiatkowska z Ośrodka Studiów Wschodnich oraz prof. Felix Ackermann z z Uniwersytetu w Hagen.

W nowe tysiąclecie – w XXI. wiek – Niemcy wprowadza nieznana wcześniej w tym kraju koalicja rządowa, złożona z socjaldemokratycznej SPD i – tu nowość – Zielonych. Na czele rządu, powołanego w 1998 r., stoi Gerhard Schroeder. Jego kanclerstwo przypada na niełatwe czasy. Niemiecka gospodarka jest w głębokim kryzysie, mówi się, że Niemcy to „chory człowiek Europy”. 

W tym czasie w Polsce kończą się rządy Jerzego Buzka – pierwszego premiera w III RP, któremu udało się przetrwać na stanowisku całą kadencję. Po wyborach jesienią 2001 r. władzę przejmuje koalicja SLD-UP-PSL z Leszkiem Millerem jako szefem rządu. Prezydentem jest zaś Aleksander Kwaśniewski, którego w 2000 r. Polacy wybrali na drugą kadencję.

Polska jest już wtedy w NATO, ale jeszcze nie w Unii Europejskiej. To stanie się dopiero w 2004 r. Jest to oczywiście temat wypełniający także stosunki polsko-niemieckie, w których nie brakuje sporów o udział w wojnie w Iraku czy politykę historyczną. Wystarczy wspomnieć Erikę Steinbach i Centrum przeciwko Wypędzeniom, które napsuło sporo krwi w relacjach polsko-niemieckich.

W poprzednim słuchowisku przyglądaliśmy się latom 90., w których zajmowano się sprawami fundamentalnymi, gdy kładziono podwaliny dla nowych relacji polsko-niemieckich. Chodziło o tak podstawowe sprawy jak uznanie granicy, zbudowanie normalnych, dobrosąsiedzkich stosunków, w końcu o wprowadzenie Polski do zachodniej struktury bezpieczeństwa, czyli do Sojuszu Północnoatlantyckiego. I wygląda na to, że na początku lat dwutysięcznych nastał moment, kiedy można się było w końcu pokłócić i poobrażać. Nie brakuje bowiem opinii, że około 2003 r., stosunki polsko-niemieckie były tak złe, jak jeszcze nigdy po 1989 r. Chodziło przede wszystkim o trzy sprawy – projekt konstytucji UE, wojnę w Iraku i działalność Związku Wypędzonych.

Gerhard Schroeder i Joschka Fischer
Gerhard Schroeder i Joschka Fischernull picture-alliance/Ulrich Baumgarten

Dziś te spory nieco wyblakły, ale też i wcześniej musiały ustąpić miejsca najważniejszemu procesowi politycznemu, czyli akcesji Polski do Unii Europejskiej, za którą Niemcy bardzo mocno optowały, chociaż cieniem kładły się na dobrych intencjach RFN m.in. okresy przejściowe, które zostały wprowadzane dla poszczególnych branż polskiej gospodarki i polskich pracowników, którzy chcieli pracować w Niemczech.

Prof. Felix Ackermann z Uniwersytetu w Hagen w rozmowie z Wojciechem Szymańskim przypomina z kolei, jaki był odbiór pracowników z nowych krajów UE, którzy zjawią się w Niemczech po otwarciu rynku pracy. – W Niemczech obawiano się napływu pracowników z krajów takich jak Polska. Było to rozgrywane przez skrajną prawicę w bardzo podobny sposób, jak Prawo i Sprawiedliwość przedstawiało problem imigrantów na wschodzie Polski. Wytwarzano atmosferę zagrożenia stabilności narodu. Moim zdaniem było to efektem długiego trwania rasizmu niemieckiego w stosunku do Słowian i Polski – ocenia naukowiec. Według niego, był to duży błąd, który odbija się negatywnie do dzisiaj na niemieckiej gospodarce, ale też na stosunkach sąsiedzkich.

Po wstąpieniu do UE rozpoczyna się okres zwiększania współpracy Polski i Niemiec. Nasz kraj i cały region stają się dla Berlina kolosalnie istotnym obszarem gospodarczym. W polityce idzie trochę gorzej, czego sztandarowym przykładem jest budowa przez Niemcy i Rosję gazociągu Nord Stream. Ilustracją tego, jak źle ta inicjatywa została przyjęta w Polsce może być wypowiedź ministra obrony narodowej w rządzie Prawa i Sprawiedliwości Radosława Sikorskiego porównująca tę inicjatywę do paktu Ribbentrop-Mołotow.

Awantura o wysiedlenia

Innym tematem, który mocno ciążył w relacjach polsko-niemieckich była sprawa Związku Wypędzonych i jego energicznej szefowej Eriki Steinbach, która chciała w Berlinie zbudować Centrum przeciwko Wypędzeniom. W Polsce była osobą arcykontrowersyjną, żeby wspomnieć choćby to, że w Bundestagu głosowała przeciwko uznaniu granicy na Odrze i Nysie. Istniało też poważne ryzyko, że sprawa wypędzeń nie zostanie przedstawiona w odpowiednim kontekście, gdzie skutek zostanie przemieszany z przyczyną (wywołaniem przez Niemcy II wojny światowej).

Głośnym echem odbiła się w tamtych czasach słynna okładka tygodnika „Wprost”, na której Erika Steinbach została sportretowana w mundurze SS ujeżdżającą okrakiem kanclerza Gerharda Schroedera. Inną kontrowersyjną organizacją było Powiernictwo Pruskie, które na drodze sądowej chciało dochodzić zwrot majątków zostawionych na byłych niemieckich ziemiach.

- To, gdzie dzisiaj jest Erika Steinbach pokazuje, że zastrzeżenia polskiej strony były słuszne – mówi Ackermann, który przypomina, że kontrowersyjna polityczka w styczniu 2022 r. wstąpiła do AfD, a obecnie kieruje powiązaną z partią fundacją Desiderius Erasmus.

- Na początku lat 2000 stopień obcości obu stron był niewyobrażalnie wysoki. Byliśmy 10 lat po 1989 roku, funkcjonowały wymiany na poziomach szkół, mieliśmy kontakty rządowe, ale to były bardzo podzielone społeczeństwa, odwrócone do siebie plecami. I to miało przełożenie na kontakty państwowe – mówi prof. Felix Ackermann z Uniwersytetu w Hagen, historyk i publicysta. Według niego, nikt w Niemczech nie liczył się z tym, jaką burzę w Polsce wywołają działania Eriki Steinbach.

– Ja dobrze rozumiem, że sam fakt tego, że szefowa Związku Wypędzonych była dzieckiem żołnierza Wermachtu, który stacjonował gdzieś na południe od Gdańska i miała prawo przemawiać w imieniu niemieckich uciekinierów był skandaliczny. Niemcy, jako społeczeństwo, zachowywali się czasami przypominając wzorce niemieckiego narodowego socjalizmu, a próby odcinania się od tej tradycji były zimne i wyrachowane, nie mające na celu pojednania polsko-niemieckiego – opisuje niemiecki naukowiec.

Erika Steinbach
Erika Steinbachnull picture alliance / dpa

W latach, gdy do władzy dochodził Gerhard Schroeder (1998 r.) Niemcy były w kryzysie gospodarczym. – Próbowano wprowadzać elastyczność, ponieważ system, który działał przez kilkadziesiąt lat, a więc państwo opiekuńcze, było dość sztywne, dlatego np. rynek pracy znalazł się w kryzysie. Ale to ironia, że akurat socjaldemokraci i zieloni wprowadzili do państwa niemieckiego elementy neoliberalnego sterowania państwem – mówi prof. Felix Ackermann, z którym rozmawiał Wojciech Szymański.

– Dobrze sobie przypominam, że lata 90. były taką „doliną rozpaczy”. Społeczeństwo niemieckie nie wierzyło w swoją przyszłość. W 1997 r. większość uczniów z mojej klasy było przekonanych, że w przyszłości nie będzie mieć pracy. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić ten poziom pesymizmu – wspomina Ackermann.

„Schroederowski kaiseryzm” i niemiecka irytacja

Stosunki polsko-niemieckie w latach 2000-2015 komentuje w podcaście Deutsche Welle dr Anna Kwiatkowska, kierowniczka Zespołu Niemiec i Europy Północnej w Ośrodku Studiów Wschodnich.

- Najważniejszymi cezurami w stosunkach polsko-niemieckich było oczywiście wejście Polski do NATO i UE – Był to sukces Polski i Niemiec, ale też kompletnie nowa sytuacja, do której oba państwa musiały się przystosować – mówi ekspertka. Niemcy przestają być tym samym krajem granicznym Wspólnoty i zyskują ogromny rynek zbytu. Sami są w trakcie zmiany postrzegania samych siebie.

Anna Kwiatkowska nazywa ten okres „schroederowskim kaiseryzmem”. Co to oznacza? – Pokazanie takiej rosnącej pewności siebie, oczekiwanie przyznania wyższego statusu polityce niemieckiej, również w sprawach międzynarodowych, chęć objęcia roli globalnego gracza, a także koniec pewnego etapu rozliczania się z historią na zasadzie „mamy swoje za uszami, ale inni też mają nie do końca czystą kartę” – ocenia. Niemcy w tym okresie chciały dystansować się od Stanów Zjednoczonych. Najważniejszym przykładem na to jest odmowa wzięcia udziału w interwencji w Iraku.

Jednak pewność siebie zyskała też Polska, która właśnie „wróciła do Zachodu”. – Stąd okres urealnienia stosunków polsko-niemieckich – mówi Kwiatkowska. - Niemcy mają podejście globalnego gracza i oczekują od Polski bycia stronnikiem i chcą widzieć Polskę lojalnie wspierającą ich politykę. Tutaj często dochodzi do różnic. Po stronie niemieckiej pojawia się irytacja, ponieważ Polska – odmiennie do RFN – traktuje USA jako najważniejszego partnera w polityce bezpieczeństwa. O ile Niemcy dopuszczają odmienne zdanie w krajach starej Europy, to polskie ostre zdanie odczytywane jest jako brak lojalności – dodaje Anna Kwiatkowska. Ekspertka OSW przypomina, że Polska była wręcz traktowana przez Niemców jako koń trojański USA w Europie.

Prof. Felix Ackermann mówił z kolei o głównej strategicznej różnicy pomiędzy Polską a Niemcami. W Polsce wszystkie liczące się siły polityczne wspierają oparcie w polityce bezpieczeństwa na Stanach Zjednoczonych. W Niemczech niemiecka lewica jest antyamerykańska, co wywołane jest czasem zimnej wojny, ale też brakiem pamięci o tym, jak skończyła się II wojna światowa i jaką rolę odegrały w niej USA.

– Inwazja w Iraku była straszną klęską i błędem. Lewica niemiecka powiedziałaby, że to nie pierwszy taki przypadek. Niemiecka lewica, szczególnie na zachodzie Niemiec, wielokrotnie również w czasie zimnej wojny opowiadała się za opcją antyamerykańską, np. podczas wojny w Wietnamie. Przegrana ZSRR w Zimnej Wojnie wcale nie oznaczało, że lewica z RFN – która mogła swobodnie kształtować swoją politykę – zmieniła zdanie. Patrząc na NRD trzeba zauważyć, że kraj nie miał takiej swobody działania jak np. PRL. Ale to, że kurs antyamerykański nie zniknął po zjednoczeniu Niemiec, jest bardzo ważne – dodaje Ackermann.

Nord Stream, czyli jak ominąć Polskę, Ukrainę i państwa bałtyckie

29 sierpnia 2006 r. rosyjski Gazprom oraz niemiecki E.ON Ruhrgas i BASF podpisały w Moskwie porozumienie dotyczące budowy gazociągu biegnącego po dnie Bałtyku, który został zbudowany, aby ominąć kraje tranzytowe takie jak Polska, Litwa, Łotwa, Białoruś czy Ukraina. Niemieccy politycy do znudzenia twierdzili, że to wyłącznie projekt biznesowy, jednak kraje takie jak Polska jednoznacznie sprzeciwiały się takim argumentom oraz samej inicjatywie Gazociągu Północnego.

– To były nasze pierwsze lata bytności w Unii Europejskiej i nie potrafiliśmy sprawnie pokazać, czym grozi ta zależność energetyczna od Rosji. Wszyscy jednak zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest to niebezpieczne (…) To kolejny kamyczek do ogródka kanclerza Schroedera, który w ostatnich dniach swojego urzędowania otworzył ścieżkę prawną do realizacji tego projektu. To tutaj nastąpiło zwieńczenie tej niesławnej przyjaźni Schroedera z Putinem – mówi Anna Kwiatkowska.

- Widzę to, jako wiarę w stabilizację stosunków Europy Środkowej z Rosją poprzez dostawy gazu. To działało w latach 80. np. w przemyśle chemicznym. Schroeder był architektem przeniesienia tej konstrukcji bezpieczeństwa z wieku XX do XXI – ocenia prof. Felix Ackermann.

Nord Stream 2, czyli kolejna odnoga projektu łączącego Rosję i Niemcy nowym gazociągiem, była realizowana już po rosyjskim ataku na Gruzję i Ukrainę. Budowa ruszyła w 2018 r. i do 2021. Ale gaz nigdy przez niego nie popłynął. Najpierw, ponieważ Niemcy z powodów politycznych odmówiły certyfikacji tego gazociągu, a później, już po rosyjskiej pełnoskalowej agresji na Ukrainę – ponieważ został zniszczony. Do dzisiaj ostatecznie nie wiemy, kto stoi za podwodnymi wybuchami, które unieruchomiły projekt za prawie 10 mld euro.

– Nord Stream 2 budował się już po pierwszym ataku na Ukrainę, po zajęciu Krymu, po wojnie w Donbasie. Mimo tego, Niemcy zdecydowały się na podpisać memorandum o powstaniu kolejnych dwóch odnóg gazociągu. To było dla nas zawsze niezrozumiałe i wiązało się z dużym konfliktem z Niemcami. Putin dostawał zawsze przekaz z Niemiec, że cokolwiek by nie zrobił, współpraca z nim będzie kontynuowana – podkreśla Kwiatkowska. Ekspertka zaznacza, że Niemcy próbowały w ten sposób tworzyć współzależność i niejako wiązać Rosjan biznesowo, „ale od któregoś momentu było widać, że to nie działa”.

Strefa euro w kryzysie, Polska zieloną wyspą

Pierwsza dekada XXI wieku to również kryzys gospodarczy, w którym Irlandia, Hiszpania czy Portugalia popadają w potężne kłopoty. Największą jednak jego ofiarą była Grecja, której upadek groził strefie Euro. Rola Niemiec w rozwiązywaniu tego kryzysu była niebagatelna, ale to, jak Berlin podszedł np. do ratowania Grecji było przedmiotem potężnych kontrowersji i poważnej krytyki w Europie i na świecie.

Europejski kryzys zadłużeniowy trapił Unię Europejską od 2008 r. Jego przyczyn było kilka, jak choćby załamanie na rynku kredytów hipotecznych w USA od 2007 r., ale najważniejszą przyczyną, która swoje korzenie miała na Starym Kontynencie, było nadmierne zadłużenie obu sektorów: publicznego i prywatnego. Polska na tle pogrążającej się w recesji Wspólnoty jawiła się jak zielona wyspa (to zresztą motyw wykorzystany w narracji rządu Donalda Tuska z tamtego okresu).

– Byliśmy w tej grupie państw, które chciały polityki oszczędności i miały nieustający wzrost gospodarczy. Niemcy, jako społeczeństwo, dopiero się wtedy dowiadywali, że Polska sobie tak dobrze radzi gospodarczo – przypomina Anna Kwiatkowska. Według niej, w tym czasie rosły aktywa polskie w polityce zagranicznej. Jednocześnie wzrosła też rola Niemiec, którzy dyskutowali o swojej przyszłej roli w Unii Europejskiej.

Jacek Stawiski przypomniał, że w czasie szalejącego w Europie kryzysu, dokładnie 29 listopada 2011 r., przemówienie w Berlinie wygłosił ówczesny (i obecny) minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, który oskarżył Niemcy o bezczynność i wygłosił słowa, które były wówczas komentowane w całej Europie: „Prawdopodobnie będę pierwszym ministrem spraw zagranicznych, który tak mówi, ale to powiem: mniej się obawiam niemieckiej siły, niż zaczynam bać się niemieckiej bezczynności”. W Polsce spotkały się z jednoznaczną krytyką Prawa i Sprawiedliwości. – Myślę, że Sikorski powiedział wtedy Niemcom, że ich zaniechania (…) i powolne działanie szkodzi nie tylko państwom członkowskim, ale i całej Unii Europejskiej – komentuje Kwiatkowska.

Słuchaj i subskrybuj podcast "Wrogowie - Sąsiedzi - Sojusznicy" na Apple Podcasts, Spotify, Amazon  i Onet audio

#PolacyiNiemcy_podcastDW

#WrogowieSasiedziSojusznicy7

 

Niemiecka prasa: posłuchajcie do końca, co Tusk mówił o reparacjach

„Gdy rachunek na 1,3 biliona euro nie leży już na stole, to jest to na początek dobra wiadomość. Polski premier Donald Tusk przekazał ją podczas swojej pierwszej wizyty w Berlinie. Wyjaśnił, że kwestia reparacji za szkody wyrządzone podczas drugiej wojny światowej przez niemieckich okupantów w Polsce formalnie została zamknięta wiele lat temu. Tym samym potwierdził pozycję prawną niemieckiego rządu i postawił kreskę na motywowanych głównie z pobudek propagandowych żądaniach poprzedniego rządu” – pisze Daniel Broessler w komentarzu opublikowanym w środę na łamach opiniotwórczego dziennika „Sueddeutsche Zeitung”.

„Przesłanie Tuska zasługuje jednak na to, by wysłuchać je w całości” – podkreślił komentator przypominając, że szef polskiego rządu wyraził przy tej okazji ubolewanie, że Polacy nie otrzymali  wystarczającego materialnego i moralnego zadośćuczynienia. To prawda – pisze Broessler. Jego zdaniem Niemcy nigdy nie poczuwały się w wystarczającym stopniu do odpowiedzialności wobec Polski. 

Ilu Niemców wie o masakrze na Woli?

Obliczone przez polskich narodowych konserwatystów 1,3 biliona euro mogą być zdaniem autora uznane za „kwotę astronomiczną”, która jednak w obliczu bezgranicznych zniszczeń, masowych mordów i niezmierzonych szkód, jakie charakteryzowały niemiecką okupację Polski w latach 1939-1945, „musi ulec relatywizacji”. 

Skala niemieckiego terroru mocno odcisnęła piętno na zbiorowej pamięci Polaków, podczas gdy w pamięci Niemców odgrywa ona, jeśli już, to jedynie podrzędną rolę. Cierpienie i ofiary polskie są w Niemczech o wiele mniej znane niż ofiary rosyjskie. „SS rozstrzelała w dzielnicy Warszawy Woli w ciągu kilku dni sierpniowych 1944 r. około 50 tys. osób. Ilu Niemców wie o tym?” – stawia pytanie Broessler. 

„Przez osiem lat relacje polsko-niemieckie naznaczone były nieufnością i antyniemieckimi odruchami PiS. Oba kraje łączyło w najlepszym razie zimne partnerstwo. Zmiana rządu stworzyła wielką szansę na ocieplenie, ale bez gwarancji” – czytamy w „SZ”. 

Krok wstecz (lata 2015-2023). Odc. 8 PODCAST

Pomoc dla ofiar nazizmu nie wystarczy 

„Strona niemiecka musi okazać Polsce zainteresowanie, co nie będzie możliwe bez szczerego spojrzenia wstecz. To ma na myśli Tusk, gdy mówi o materialnym i moralnym odszkodowaniu. Z pewnością musi ono obejmować pomoc dla niewielu żyjących jeszcze ofiar nazizmu w Polsce. Ale na tym nie koniec” – pisze Broessler. I dodaje, że w tym kontekście bardzo interesujący jest pomysł wojskowego wsparcia dla Polski. W ten sposób podkreślono by, że Niemcy poczuwają się do odpowiedzialności za bezpieczeństwo Polski, co potwierdziłoby fundamentalny zwrot w relacjach.

Inwestycja w wojskowe wsparcie Polski

Z historycznego punktu widzenia Polacy byli zagrożeni z dwóch stron – z zachodu przez Niemcy i ze wschodu przez Rosję. Dziś Niemcy i Polacy stoją razem wspierając Ukrainę przeciwko prowadzącej napastniczą wojnę Rosji. Władimir Putin nie waha się, zgodnie z tradycją nazistowską, oskarżać Polski o współwinę w rozpętaniu drugiej wojny światowej. Jeżeli Niemcy i Polacy zbroją się dziś wspólnie przeciwko agresorowi Putinowi, to jest to obiecująca perspektywa – ocenił dziennikarz „SZ”.

Olaf Scholz trifft Donald Tusk
Donald Tusk podczas wizyty w Berlinienull Ebrahim Noroozi/AP/picture alliance

Broessler przyznaje, że Niemcy z wielkim wysiłkiem usiłują doprowadzić do porządku własne siły zbrojne, a po wykorzystaniu (liczącego 100 mld euro) specjalnego funduszu na modernizację Bundeswehry, w budżecie powstanie wielka dziura. „Możliwości są ograniczone. Z drugiej jednak strony prawdą jest, że każda inwestycja w bezpieczeństwo Polski jest również inwestycją we własne bezpieczeństwo” – pisze w konkluzji komentator „Sueddeutsche Zeitung”.

„FAZ”: Berlin powinien przychylnie podejść do postulatów Tuska

Do wizyty Tuska w Berlinie nazwiązuje też w środę „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Reinhard Veser stwierdził, że stolica Niemiec była dopiero czwartym, po Brukseli, Kijowie i Paryżu celem zagranicznej podróży premiera Polski. „Powodem jest polityka wewnętrzna. Tusk nie chce niepotrzebnie wystawiać się na ataki prawicowej opozycji (PiS), która wyzywa go od +niemieckich agentów+” – wyjaśnia Veser.

Harmonogram podróży zawiera jednak także przesłanie dotyczące polityki zagranicznej – uważa komentator. „Polska nie jest już tak zafiksowana na dobre i na złe na Niemcy jak dotychczas. Nowy rząd w Warszawie opiera się na szerokiej sieci ścisłych powiązań w UE” – tłumaczy Veser.

Jego zdaniem nie musi to wcale oznaczać pogorszenia relacji polsko-niemieckich. PiS uczyniło ze współczesnych Niemiec poprzez absurdalne przeinaczenie rzeczywistości „nowe wcielenie nazistowskiego reżimu”, a tym samym zagrożenie dla bytu Polski. Teraz możliwa jest znów współpraca na bazie wspólnych interesów i wartości. Oba kraje będą miały tylko wtedy pewną przyszłość, jeśli zdołają się przeciwstawić rosyjskiej agresji.

„Zbrodnie popełnione przez nazistowskie Niemcy na Polakach pozostaną ważnym tematem. Niemiecki rząd powinien przychylnie rozpatrzyć postulaty nowego polskiego rządu” – pisze w konkluzji Veser w „FAZ”.  

Premier Donald Tusk z wizytą u kanclerza Olafa Scholza w Berlinie

Pamięć o Holokauście: Scholz wzywa do walki z nienawiścią

W całych Niemczech odbywają się dziś (27.01.2024) liczne uroczystości upamiętniające ofiary narodowego socjalizmu. 27 stycznia 1945 roku wojska radzieckie wyzwoliły ocalałych z niemieckiego obozu zagłady Auschwitz. Naziści zamordowali tam ponad milion ludzi, głównie Żydów. Data ta jest obchodzona w Niemczech jako Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu od 1996 roku, a Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła go dniem pamięci w 2005 roku.

Z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu kanclerz Olaf Scholz wezwał do zdecydowanej walki z antysemityzmem i rasizmem. – „Nigdy więcej” jest codziennie – powiedział w swoim cotygodniowym nagraniu wideo „Kanzler kompakt”. – 27 stycznia wzywa nas: bądźcie widoczni! Bądźcie słyszalni! Przeciwko antysemityzmowi, przeciwko rasizmowi, przeciwko nienawiści do ludzi i dla naszej demokracji – apelował.

Kanclerz podkreśla w przesłaniu, że dzisiejsza niemiecka demokracja opiera się na centralnym zobowiązaniu „Nigdy więcej”. – Nigdy więcej wykluczenia i pozbawienia praw, nigdy więcej ideologii rasowej i dehumanizacji, nigdy więcej dyktatury. Zapewnienie tego jest głównym zadaniem państwa. Dlatego zwalczamy wszelkie formy antysemityzmu, propagandy terrorystycznej i nienawiści do ludzi – oświadczył.

Olaf Scholz po raz kolejny z zadowoleniem przyjął liczne, duże demonstracje przeciwko prawicowemu ekstremizmowi, które odbyły się w Niemczch w ciągu ostatnich kilku dni i tygodni. – „Nigdy więcej” wymaga od wszystkich czujności. Nasza demokracja nie jest dana przez Boga. Jest dziełem człowieka. Jest silna, gdy ją wspieramy. I potrzebuje nas, gdy zostaje zaatakowana – podkreślił.

Minister spraw zagranicznych Annalena Baerbock  napisała w sobotę na platformie X (dawniej Twitter), że nazistowskie Niemcy „pozwoliły światu zajrzeć w otchłań ludzkości. To od nas, żyjących ludzi, zależy kształtowanie naszej teraźniejszości, w oparciu o odpowiedzialność za naszą przeszłość. 'Nigdy więcej' jest teraz.”

 

Margot Friedlaender, która przeżyła Holokaust, wyraziła zaniepokojenie wzrostem liczby incydentów antysemickich w Niemczech. – Nigdy nie myślałam, że coś takiego się powtórzy, bo tak to się wtedy zaczęło – powiedziała 102-latka w piątek w dzienniku telewizyjnym „Tagesthemen”, nadawanym w pierwszym programie niemieckiej telewizji publicznej  ARD.

– Dla tych, którzy tego doświadczyli, jest to „szczególnie trudne do zrozumienia i bardzo smutne – krytycznie oceniła sposób, w jaki Niemcy radzą sobie z pamięcią i upamiętnianiem Holokaustu. – Oni wiedzą za mało – stwierdziła.

„Siatki neonazistowskie i szerzenie się prawicowego populizmu to nie przypadek, z którym trzeba się po prostu pogodzić” – zaznaczył pełnomocnik rządu ds. antysemityzmu Felix Klein i wezwał do wprowadzenia nowych form upamiętniania Holokaustu.

Mocne słowa ocalałej z Holokaustu

„Musimy znaleźć nowe formaty, które przemówią emocjonalnie do ogółu społeczeństwa, a zwłaszcza do młodego pokolenia” – powiedział gazetom grupy medialnej Funke, Zwrócił przy tym uwagę, że wśród nas pozostała już tylko garstka ludzi ocalałych z Holokaustu, którzy mogą osobiście poświadczyć i opowiadać o tej zbrodni. „Pamięć o niej zatem jest zadaniem dla nas” – stwierdził Felix Klein.

W jego przekonaniu miejsca pamięci muszą stać się „bardziej cyfrowe, a także bardziej mobilne, aby mogły docierać do młodych ludzi tam, gdzie lubią przebywać. I to nie tylko w mediach społecznościowych, ale także w prawdziwym życiu, w klubach sportowych czy w szkołach muzycznych” – powiedział.

Ocalała z Holokaustu Margot Friedländer
Ocalała z Holokaustu Margot Friedländernull Sarah Hofmann

Minister edukacji Bettina Stark-Watzinger z FDP także uważa, że szkoły mają obowiązek upamiętniać ważne wydarzenia z przeszłości. „Musimy podtrzymywać pamięć o Holokauście, zwłaszcza w szkołach. Zaangażowani społecznie nauczyciele i nowoczesne formy dostępu do nich, na przykład za pośrednictwem mediów społecznościowych, mają tu kluczowe znaczenie” – powiedziała gazetom grupy Funke: "To haniebne, jak masowy i bezwstydny jest antysemityzm w Niemczech. Na ulicach, w mediach społecznościowych, na uniwersytetach i w szkołach: wszędzie spotykamy się z nienawiścią do Żydów. Społeczeństwo musi się temu sprzeciwić”.

Minister ds. rodziny Lisa Paus z partii Zielonych powiedziała w Berlinie: „Auschwitz jest symbolem niezmierzonego cierpienia. W czasach takich jak obecne, pełnych konfliktów i rosnącej nienawiści, pamięć jest ważniejsza niż kiedykolwiek”. W ostatnich tygodniach słowa ocalałego z Holokaustu Primo Leviego, nabrały nowej siły: „To się już raz stało i dlatego może się jeszcze kiedyś powtórzyć”.

Godzina pamięci o Holokauście w Bundestagu
27.01.2023: ubiegłoroczna godzina pamięci o Holokauście w Bundestagunull Bernd von Jutrczenka/dpa/picture alliance

Tegoroczna godzina pamięci o Holokauście w Bundestagu odbędzie się dopiero 31 stycznia (o godz. 10:00). Przemówienia wygłoszą między innymi Eva Szepesi, która jako dziecko przeżyła niemiecki obóz koncentracyjny i zagłady Auschwitz, oraz dziennikarz Marcel Reif. Ten były komentator piłkarski jest synem ocalałego z Holokaustu. Jak stwierdził, niedawne antyprawicowe demonstracje w Niemczech dodały mu otuchy.

– To, co widziałem w ciągu ostatnich kilku dni pod względem demonstracji i postaw na niemieckich ulicach, napawa mnie nadzieją – powiedział Marcel Reif sieci redakcji Niemcy (RND). Dodał, że hasło "Nigdy więcej!" jest podstawą istnienia naszego państwa. Wyraził nadzieję, że Niemcy wezmą je sobie do serca. – Są granice, których nie wolno przekraczać. Dotyczy to antysemityzmu i prawicowego ekstremizmu w naszym kraju, dotyczy to także terroru Hamasu, który wszyscy musimy potępić – podkreślił.

(DPA/jak)

Chcesz komentować nasze artykuły? Dołącz do nas na Facebooku! >>

„Dotknąć ran Auschwitz”. Niemieccy uczniowie i pamięć o Holokauście

Cara ma 17 lat. Wraz z rówieśnikami przyjechała z Niemiec do Oświęcimia, aby odwiedzić były niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i obóz zagłady Auschwitz-Birkenau. W rozmowie z DW nastolatka mówi z zadumą o mocnych uczuciach, jakie wywołuje spacer po miejscach, w których 80 lat temu ludzie byli traktowani z takim okrucieństwem.

Przygotowani na zderzenie z Auschwitz

Młodzież chodzi do szkoły im. Willy'ego Brandta w Kerpen niedaleko Kolonii. Miejscowość licząca ok. 67 tys. mieszkańców od 1967 roku jest miastem partnerskim Oświęcimia, gdze znajduje się były obóz zagłady, w którym do 1945 roku Niemcy zamordowali ponad milion osób, w większości Żydów.

Mający po 17 i 18 lat Cara, Elias, Tamara i Esther chodzą do 12 klasy. Do tygodniowego pobytu w Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu wraz z około 20 kolegami i koleżankami z klasy przygotowywali się od jesieni.

– Udział w projekcie jest dobrowolny – wyjaśnia nauczycielka Katrin Kuznik, która już wielokrotnie organizowała takie wyjazdy. Nie ukrywa, że podróż do Oświęcimia jest dla niej za każdym razem wyzwaniem. Jednak dzieci są przygotowane na zderzenie z ciężarem Auschwitz, a swoimi reflesjami mogą podzieć się w trakcie dyskusji grupowych. – To ogromna odpowiedzialność, by im towarzyszyć, ale jak dotąd zawsze się to udaje – mówi.

Wspaniałomyślni świadkowie

Prawie 80 lat po wyzwoleniu Niemiec od narodowego socjalizmu, kraj zmaga się z narastającym zjawiskiem skrajnej prawicy i sondażowych wzrostów populistycznej Alternatywy dla Niemiec (AfD). Powstaje więc pytanie w jaki sposób Niemcy mogą ocalić pamięć o zbrodniach? Jak kultywować wynikającą ze zbrodniczej historii odpowiedzialność, żeby nie ograniczać się tylko do oficjalnych przemówień z okazji rocznicowych uroczystości?

Konferencja Żydowskich Roszczeń Materialnych Przeciwko Niemcom przedstawiła raport, z którego wynika, że na świecie żyje wciąż ok. 245 tysięcy ofiar Holokaustu. Większość z nich jest już w bardzo podeszłym wieku i wymaga opieki. Niewiele jest w stanie występować publicznie.

Pochodzący z Berlina Christoph Heubner w latach 80-tych XX w. pomagał planować budowę i koncepcję Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu. Jest też wiceprzewodniczącym Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego (MKO). Niewiele osób zna tak wielu ocalałych z Holokaustu w Niemczech, co właśnie on. Opisując udział świadków w spotkaniach szkolnych i oficjalnych ceremoniach, sięga po coraz rzadziej używane słowo: „wspaniałomyślni”. – W ich życiu wewnętrznym istnieje obszar, do którego nie możemy dotrzeć; gdzie są zupełnie sami. Utrata całej rodziny, młodszej siostry, rodziców... Dzieląc się swoim bólem, są wspaniałomyślni wobec ludzi, którzy żyją dziś – tlumaczy.

"Każdy, kto mieszka w Niemczech, musi znać Auschwitz"

Nie tylko opłakiwać

– Oczywiście, że smutno jest tracić teraz tak wielu ludzi – przyznaje Christoph Heubner. Szczególnie w ostatnich latach dotarło do niego, jak ważna była dla Niemców osobista rozmowa z ocalałymi. Takie spotkania są zarówno „przestrogą, jak i wytycznymi w kwestii ochrony demokracji”. 

W rozmie z DW Christoph Heubner nie daje się jednak ponieść pesymizmowi i nie wątpi w „trwałość całej tej pracy”. Każde pokolenie musi się z tym tematem zmierzyć na nowo i „dać się zaskoczyć, w bardzo pozytywnym znaczeniu, swojej emocjonalnej i intelektualnej reakcji”. Do takiej reakcji może dojść poprzez kontakt z odpowiednim filmem, książką lub właśnie w trakcie wizyty w miejscu pamięci. Każde nowe pokolenie musi znaleźć własny sposób na zanurzenie się w tych ludzkich historiach.

Na młodych odwiedzających Auschwitz-Birkenau czeka Manfred Deselaers. 68-letni katolicki ksiądz z Akwizgranu mieszka w Oświęcimiu od ponad 30 lat. Obecnie na rynku niemieckim ukazał się przetłumaczony z polskiego wywiad-rzeka z ks. Deselaersem „Dotknąć rany Auschwitz – opowieść niemieckiego księdza”.

To postać równie ceniona za swoją pracę w Polsce, jak i w Niemczech. Uważa, że dla współczesnych odwiedziny miejsca pamięci to „nie tylko wiedza, ale także wezwanie: jak powinniśmy żyć, aby z czystym sumieniem spojrzeć ocalałym w oczy?”. – Nie chodzi tylko o opłakiwanie przeszłego cierpienia i uhonorowanie zmarłych, ale o wezwanie do wzięcia odpowiedzialności za nasz wspólny świat – zaznacza w rozmowie z DW. – To się wydarzyło, więc jest możliwe, że dojdzie do tego ponownie – tłumaczy.

Christoph Heubner
Christoph Heubnernull Christoph Soeder/dpa/picture alliance

To nie jest muzeum

Dla czterech uczniów z Kerpen Auschwitz to przytłaczające miejsce. Wchodzą do baraków, gdzie pietrzą się ludzkie włosy i oprawki okularów, milczące świadectwa horroru. Dla 18-letniego Eliasa Auschwitz nie jest muzem, gdzie fizycznie się coś postrzega. W Auschwitz „rozwijasz znacznie głębsze zrozumienie” – tłumaczy. Doświadczenie Auschwitz na miejscu i przygotowanie się do wizyty „pomaga poradzić sobie z tą w sposób oczywisty ciężką materią i sprawić, że człowiek staje się bogatszy”.

18-letnia Tamara jest zdecydowanie za tym, że uczniowie mogli odwiedzać takie miejsca. Niekoniecznie musi być to konkretnie Auschwitz-Birkenau, ale na pewno były obóz. Takie odwiedziny to „coś zupełnie innego” niż lekcje historii – przekonuje.

Szkoły w Niemczech nie mają obowiązku organizowania odwiedzin miejsc pamięci z czasów nazistowskiej dyktatury w Niemczech. Tylko od czasu do czasu pojawiają się apele polityków w tej sprawie. Niemniej jednak liczba szkół takich, jak ta z Kerpen, które przygotowują i organizują wizyty, rośnie.

W 2014 roku Stała Konferencja Ministrów Edukacji i Kultury (KMK), zrzeszająca ministrów edukacji wszystkich nemieckich landów, przedstawiła „zalecenia dotyczące kultury pamięci jako przedmiotu edukacji historyczno-politycznej w szkołach”. W tym dokumencie wizyty w miejscach pamięci zostały odpowiednio uwzględnione. Rok później przeprowadzono w tej sprawie ankietę w krajach związkowych: prawie nigdzie nie wprowadzono obowiązku odwiedzin miejsc pamięci.

Marsz Żywych: Upamiętnienie w Auschwitz

Znaczenie rośnie

Na początku grudnia 2023 roku, dwa miesiące po terrorystycznym ataku Hamasu na Izrael, KMK wydała obszerne oświadczenie w sprawie przeciwdziałania antysemityzmowi i wrogości wobec Izraela. Konferencja opowiedziała się również za silniejszą obecnością życia żydowskiego i żydowskich perspektyw w programie edukacyjnym oraz za systematycznym wzmacnianiem nauczania wiedzy o antysemityzmie, żydowskiej historii i teraźniejszości.

Uczniowie, którzy odwiedzili Oświęcim wrócą do Niemiec bogatsi o wiele wrażeń. – Ważne jest, aby także rodzice, podobnie jak uczniowie, zdali sobie sprawę z wagi takiej podróży – mówi nauczycielka Katrin Kuznik. Zwraca uwagę, że być może obecna sytuacja polityczna skłoni ich do refleksji, „że taka wizyta w miejscu pamięci stała się jeszcze ważniejsza niż kilka lat temu”.

Chcesz komentować nasze artykuły? Dołącz do nas na Facebooku! >>

Lata 90. „Zjednoczenie i nowe sąsiedztwo”. PODCAST

W październiku 1990 roku Niemcy, ku zdumieniu świata, a chyba też samych Niemców, są znowu jednym krajem. Z kolei Polska, odzyskawszy suwerenność, zaczyna szukać drogi do struktur europejskich i transatlantyckich – drogi, która, chcąc nie chcąc, prowadzi przez Niemcy. W tym odcinku podcastu Deutsche Welle „Wrogowie, Sąsiedzi, Sojusznicy” Jacek Stawiski i Wojciech Szymański rozmawiają o latach 90. Ich gośćmi są: były ambasador Polski w Niemczech Janusz Reiter oraz były wieloletni doradca i „prawa ręka” kanclerza Helmuta Kohla – Horst Teltschik.

Przełom lat 80/90 w relacjach polsko-niemieckich obfituje w tyle wydarzeń, że wystarczyłoby ich na kilka dekad. Pod koniec 1989 r. Niemcy Wschodnie – czyli NRD – chwieją się w posadach, tak jak i cały blok wschodni. Ludzie na wszelkie sposoby starają się uciec z kraju, trwają protesty, w listopadzie upada mur berliński, a w marcu 1990 r. odbywają się w NRD wybory, które komuniści przegrywają z kretesem. W zachodnich Niemczech kanclerz Helmut Kohl prze jak walec do zjednoczenia kraju, irytując tym nie tylko partnerów w Europie, ale też inne stronnictwa polityczne we własnym kraju. Z kolei mieszkańcom NRD Kohl obiecuje złote góry, nie mówiąc, ile to wszystko obie strony będzie kosztować. Ale odnosi historyczny sukces. 3 października 1990 r. Niemcy znowu są zjednoczone, coś co jeszcze parę miesięcy temu wydawało się niewyobrażalne....

Gdy Niemcy się jednoczą, polityczny obraz Polski rysują Tadeusz Mazowiecki i Lech Wałęsa. 12 września 1989 r. w swoim expose premier Mazowiecki mówił tak: - Pragniemy otwarcia Polski ku Europie i światu. Prawidłowy i pełny rozwój naszych stosunków we wszystkich dziedzinach hamowały dotychczas względy dalekie od racjonalnych. Musimy nadrobić zaległości, zwłaszcza we współpracy z krajami Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej i Stanami Zjednoczonymi oraz innymi potęgami gospodarki światowej. (...) Potrzebujemy przełomu w stosunkach z Republiką Federalną Niemiec. Społeczeństwa obu krajów poszły już znacznie dalej niż rządy. Liczymy na wyraźny rozwój stosunków gospodarczych i chcemy prawdziwego pojednania na miarę tego, jakie dokonało się między Niemcami a Francuzami.

W listopadzie 1989 roku kanclerz Helmut Kohl składa bardzo ważną wizytę w Polsce. - Jeśli spojrzy pan na Wspólne Oświadczenie po tej wizycie, to zajmuje on ponad 100 stron. To znaczy, że nie było praktycznie żadnego tematu, którego nie negocjowaliśmy. I że nie było praktycznie żadnego tematu, co do którego byśmy się nie porozumieli. Jedną z najtrudniejszych spraw była konwersja kredytu udzielonego Polsce przez wcześniejszy rząd Helmut Schmidta – mówi Horst Teltschik.

Kulisy uznania granicy na Odrze i Nysie

Horst Teltschik, który towarzyszył Kohlowi we wszystkich najważniejszych spotkaniach z najpotężniejszymi politykami światowymi tamtych czasów, mówi Wojciechowi Szymańskiemu, że stanowisko niemieckiego rządu było w tej sprawie jasne – uznanie miało nastąpić dopiero po zjednoczeniu. Dlaczego? - Bo zrobienie tego wcześniej, byłoby tylko połowiczne. Mając na uwadze prawo międzynarodowe staliśmy na stanowisku, że decyzja w tej sprawie należy do czterech mocarstw i może zapaść dopiero po wygaśnięciu praw mocarstw wobec Niemiec i po zjednoczeniu. To była oczywiście trudna sprawa dla polskiego rządu, dla premiera Mazowieckiego i szefa dyplomacji Skubiszewskiego. Prowadziłem z nimi oboma rozmowy i negocjacje, i bezwzględnie chcieli, żeby już sama Republika Federalna podjęła tę decyzję. Ale nasze stanowisko było inne i stało się to dopiero po zjednoczeniu.

Horst Teltschik
Horst Teltschiknull picture-alliance/ picturedesk.com/C. Müller

To był w niemieckiej debacie bardzo trudny temat. Teltschik podkreśla, że Helmutowi Kohlowi jako kanclerzowi zależało na tym, aby Bundestag, podejmując tę decyzję z jego inicjatywy, opowiedział się za uznaniem granicy na Odrze i Nysie jak największą większością. - Problem polegał na tym, że w jego własnej partii – CDU/CSU zasiadali przedstawiciele związków wypędzonych, którzy wzbraniali się przed praktycznie bezwarunkowym uznaniem granicy - dodaje. Kanclerz Kohl chciał zmniejszyć ten opór, jak najbardziej go zredukować. A najpoważniejszym przeciwnikiem w tej sprawie byli dla Kohla członkowie własnej partii. - Musiał próbować ich przekonać, aby nie głosowali przeciwko. A to wymagało czasu, tego nie dało się załatwić z dnia na dzień. Strona polska – Mazowiecki i Skubiszewski – publicznie się tego domagali. Rozmawiałem o tym z Tadeuszem Mazowieckim i powiedziałem mu: „Panie Premierze, kanclerz Kohl, w rozmowie w cztery oczy, definitywnie zapewnił Pana, że dojdzie do wiążącego prawem międzynarodowym uznania granicy na Odrze i Nysie. Kanclerz dał Panu słowo. Poza tym wspólnie wzięliście udział w mszy pojednania i wymieniliście znak pokoju”. Polska strona rządowa była oczywiście zniecierpliwiona i próbowała naciskać na kanclerza, wykorzystując Francję czy USA. Ale Kohl powiedział zarówno Mitterrandowi w Paryżu jak i Bushowi w Waszyngtonie, że granica zostanie uznana, pod warunkiem jedności Niemiec, a po drugie, po uzyskaniu możliwie największego poparcia dla tego kroku w Bundestagu – odkrywa przed nami kulisy tamtych wydarzeń Teltschik.

Janusz Reiter, widząc sprawę z polskiego punktu widzenia, mówi tak: - To był wielki problem rządu premiera Tadeusza Mazowieckiego. Nie obawiano się, że Niemcy odmówią potwierdzenia tej granicy – to było jasne. Ale Polska nie mogła się zgodzić, żeby czekać na tę chwilę, którą rząd niemiecki uzna za najbardziej dogodną. Tu był dysonans pomiędzy taktyką Kohla a Polską, dla której to była sprawa egzystencjalna – mówi Reiter, który podkreśla, że na sprawie potwierdzenia granicy „wisiała” wiarygodność rządu Mazowieckiego.

Polska droga do NATO

Dwa lata temu tygodnik Der Spiegel opublikował dokumenty dyplomatyczne, z których wynika, że w 1991 r. minister Genscher i kanclerz Kohl naciskali na hamulec w takich sprawach jak niepodległość Ukrainy albo przynależność Polski czy Węgier do NATO. Czy można czynić zarzuty, że próbowano wówczas zablokować Polsce drogę do zachodnich struktur bezpieczeństwa – pyta Wojciech Szymański. - Rząd Niemiec, a zwłaszcza minister obrony Volker Ruehe, był jednym z motorów rozszerzenia NATO, zwłaszcza o Polskę i Węgry. Moja osobista opinia jest jednak następująca: uważałem, że stawiane bardzo szybko żądania przyjmowania byłych krajów Układu Warszawskiego do NATO były przedwczesne. Uważałem, że należało wybrać inną drogę – najpierw członkostwo w Unii Europejskiej – czy też wówczas we Wspólnocie Europejskiej – a dopiero potem w NATO – odpowiada Teltschik. Według niego, taka kolejność byłaby dla Rosjan łatwiejsza do zaakceptowania. Dziś Władimir Putin zarzuca Zachodowi, że złamał słowo, rozszerzając NATO na wschód. - Nie, takiej obietnicy nigdy nie było. To czysty wymysł – mówi Teltschik.

- Znalezienie w Niemczech sojusznika nie było takie proste i pewne – mówi z kolei Janusz Reiter. - Wielu polityków miało wątpliwości – oni bali się załamania stosunków z Rosją. Jednak wielką klasę pokazał kanclerz Kohl, który zapewnił, że doprowadzi do rozszerzenia NATO w taki sposób, że to nie zaszkodzi stosunkom Niemiec z Rosją Jelcyna. W ten sposób zyskaliśmy w Niemczech sojusznika – ocenia Reiter.

Według byłego polskiego dyplomaty, w interesie politycznym Niemiec było rozszerzenie strefy stabilności wokół Niemiec. – Polska nienależąca do NATO i UE znalazłaby się w szarej strefie będącej źródłem napięć. Niemcy, jako kraj największy i położony bezpośrednio przy niej, były na to najbardziej narażone, dlatego chciały rozszerzyć świat zachodni – tłumaczy Reiter.

Odszkodowania dla Polski?

Wielu Polaków ma poczucie, widać to szczególnie dobrze w ostatnim czasie, że to Niemcy są dłużnikiem Polski i są Polsce dużo winne. Czy wówczas, w roku 89, 90, wiedziano o tym w Bonn, czy rozumieliście te odczucia Polaków, czy też było to dla niemieckiej strony niezrozumiałe – pyta Wojciech Szymański. - Oczywiście, że to wiedzieliśmy, ale nie było to dla nas tematem. Gdybyśmy się na to zgodzili, to wywołałoby to ogromne żądania wobec Republiki Federalnej Niemiec. Pod koniec drugiej wojny światowej Niemcy były w stanie wojny z ponad 50 krajami. Gdybyśmy zgodzili się na reparacje dla strony polskiej, to zostalibyśmy skonfrontowani z żądaniami reparacyjnymi od przynajmniej 50 innych krajów. Dlatego nie mogliśmy zrobić wyjątku dla Polski. Powiedzieliśmy, że zrobimy konwersję ówczesnego długu, czyli zmienimy te dwa miliardy na złotówki, i zostaną oną wykorzystane w Polsce, ale poza tym żadnych reparacji. I to obowiązuje do dziś, bo gdybyśmy zgodzili się na to w sprawie Polski to musielibyśmy zgodzić się na to także w przypadku innych 50 krajów – odpowiada Teltschik.

Porażka Trójkąta Weimarskiego

- Dla Helmuta Kohla – a wiem o tym z bezpośrednich rozmów z kanclerzem – Polska miała podobną wagę i znaczenie co Francja. Zawsze mówił, że stosunki z Polską, są dla niego tak samo ważne jak z Francją. Szkoda, że nie rozwinięto współpracy w ramach Trójkąta Weimarskiego. Uważam tę konstelację – Niemcy, Francja, Polska – za, w pewnym sensie, serce Europy – podsumowuje Horst Teltschik.

Jak Polska zareagowała na niemiecką rewolucję?

- W Polsce pojawiły się pewne obawy – mówi Janusz Reiter, który był ambasadorem Polski w Niemczech w latach 1990-1995. Dyplomata przypomina, że ówczesna opozycja solidarnościowa dyskutowała o przyszłości Europy. – Odkryła, że jeśli nie „ruszy się” sprawy niemieckiej i podziału tego państwa, trudno będzie doprowadzić do zmian. Uważali, że zjednoczenie Niemiec może otworzyć Polsce drogę do Europy. Na przełomie lat 80. i 90. sprawy przyspieszyły. Ale obawa dotyczyła tego, czy „Niemcy nie ukradną nam show”, czy uwaga świata nie przesunie się w stronę Niemiec. Ale trzeba zauważyć, że Polska była być może jedynym krajem w Europie, który był dosyć dobrze intelektualnie przygotowany do zjednoczenia Niemiec – mówi Reiter.

Janusz Reiter
Janusz Reiternull Markus Scholz/dpa/picture alliance

Stosunki polsko-niemieckie fundamentem nowej Europy

- Wspólny interes dwóch krajów polegał na tym, że ułożenie stosunków między Polską a Niemcami miało być fundamentem do zjednoczenia Europy i rozpoczęcia procesu rozszerzenia NATO i Unii Europejskiej – mówi Janusz Reiter. Kwestią wiarygodności niemieckiego rządu było to, czy uda się porozumieć z Polską. Na ten proces patrzyła wtedy nie tylko cała Europa ale cały świat. – Goście z Korei Południowej mówili podczas wizyty w Polsce: „Jeśli te dwa narody potrafią się porozumieć – jest to ważny sygnał dla całego świata” – wspomina były ambasador.

Niecały rok po traktacie granicznym RFN i Polska zawierają traktat o sąsiedztwie i współpracy, po którym pojawiła się krytyka o „asymetrycznym traktacie”, który nie uwzględniał interesów Polaków w Niemczech oraz odszkodowań i reparacji wojennych. – Ja uważam, że ten traktat był czymś najlepszym, co mogliśmy wtedy osiągnąć. Trzeba sobie uświadomić to, w jakiej byliśmy wtedy sytuacji. Naszym głównym celem było dołączenie do świata zachodniego, gdzie od lat była RFN. W dodatku, to była pierwsza okazja, dzięki której można było zmienić stosunki polsko-niemieckie tak, aby Niemcy nie były dla Polski zagrożeniem. Mogliśmy się pozbyć tego fatalnego niemieckiego problemu, który Rzeczpospolitej ciążył ponad 200 lat. To była historyczna szansa, a jak wiadomo – takie nie trwają wiecznie – przekonuje Reiter. Według niego, w takich warunkach trzeba określić priorytety, ponieważ nie da się walczyć o wszystko. Były ambasador przekonuje, że Polska to zrobiła.

Polska wychodzi z długów

Na początku lat 90. dynamiczny rozwój Polski nie był jednoznaczny. Nasz kraj borykał się z wieloma trudnościami. A ogromne polskie zagraniczne zadłużenie tylko wiązało ręce rządzącym.

– Nie było jednoznaczne, że państwa i prywatne banki rezygnują z dużej części swoich długów. Takie rzeczy zdarzają się bardzo rzadko. W dodatku zawsze jest obawa, że można stracić zaufanie rynków i świata finansów. Polska uzyskała poparcie swoich partnerów, w tym Niemcy – gdzie Gierek zaciągał duże kredyty – do częściowego umorzenia długów. Zrobiliśmy to tak, aby nie stracić wiarygodności. W latach 1998-1990 bardzo potrzebowaliśmy wsparcia. Ono nie wynikało tylko z dobrej woli, ale również było wypadkową interesów – choćby niemieckich – mówi Reiter.

Czy to było powierzchowne pojednanie?

Gospodarz rozmowy, Jacek Stawiski, pytał gościa o jego stosunek do percepcji pojednania polsko-niemieckiego. – Stosunki z Niemcami nie są dla Polski łatwe. To psychologicznie bardzo trudne. Ale nie znam lepszego pomysłu niż ten, który wprowadziliśmy w latach 90. On polegał na tym, żeby otworzyć się na Niemcy i korzystać z współpracy z nimi – a przez to wzmocnić Polskę. Jeśli zrobimy szybkie porównanie Polski w roku 1990 i Polski z roku 2024 – to widzimy niemal dwa rożne kraje – mówi Reiter. Według dyplomaty, sąsiedztwo z Niemcami jest dla Polski wielkim wyzwaniem, które wymaga wysiłku, ciężkiej pracy i dyscypliny, ale które przynosi efekty.

- Trzeba nam więcej wiary we własne siły i pozbycia się kompleksów, które najbardziej szkodzą nam w stosunkach. Moim zdaniem sposób myślenia lat 90. zasługuje na sympatię, a nie krytykę. Gdybyśmy wtedy się okopali, to nie wiem, w jakiej bylibyśmy dziś sytuacji – podsumowuje Reiter.

Słuchaj i subskrybuj podcast "Wrogowie - Sąsiedzi - Sojusznicy" na Apple Podcasts, Spotify, Amazon  i Onet audio

#PolacyiNiemcy_podcastDW

#WrogowieSasiedziSojusznicy6 

Deportacja wrocławskich Żydów. Unikatowe zdjęcia

Jest listopad 1941 roku, ludzie tłoczą się w ogródku piwnym – w płaszczach, z bagażami leżącymi wokół nich. Inne zdjęcia pokazują dorosłych trzymających za ręce dzieci lub osoby na wózkach inwalidzkich. Na zdjęciu z kwietnia 1942 roku ludzie z plecakami przed restauracją „Schiesswerder” w ówczesnym Breslau.

Przed restauracjä „Schiesswerder”
Przed restauracjä „Schiesswerder” null Landesverband Sachsen der Jüdischen Gemeinden

Prawie wszystkie osoby na tych zdjęciach zostały uwiecznione po raz ostatni, prawie żadna z nich nie przeżyła nazistowskich deportacji.

Unikalne fotografie

Z okazji przypadającego na 27 stycznia Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu grupa badaczy opublikowała nieznane dotąd zdjęcia wrocławskich Żydów na krótko przed ich deportacją. – Przypadkowe i unikatowe znalezisko archiwalne naszego kolegi Steffena Heidricha w Dreźnie otwiera zupełnie nowe perspektywy na deportacje prześladowanych Żydów we Wrocławiu – oświadczyła Alina Bothe, kierująca projektem badawczym „#LastSeen”.

Deportacja wrocławskich Żydów w 1941 roku
Deportacja wrocławskich Żydów w 1941 rokunull Landesverband Sachsen der Jüdischen Gemeinden

Zdjęcia zostały wykonane przez żydowskiego fotografa Alberta Haddy'ego, który robił je ze swojej kryjówki podczas dwóch deportacji w 1941 i 1942 roku. Urodzony w 1892 roku Haddy przeżył II drugą wojnę światową, zmarł w 1975 roku. Odnalezione zdjęcia to trzynaście oryginalnych odbitek.

Udokumentować zbrodnie

„Fotograf miał jasną intencję i chciał udokumentować dla potomności straszne wydarzenia” – piszą autorzy projektu „#LastSeen”. Dodają, że znalezisko jest unikatowe, bo zachowało się bardzo niewiele fotografii deportacji wykonanych przez ofiary prześladowań. Zdjęcia z Wrocławia zostały niedawno odkryte i zbadane w archiwach Saksońskiego Związku Gmin Żydowskich w Dreźnie. Teraz można je oglądać w cyfrowym atlasie fotograficznym na stronie Atlas.lastseen.org.

Deportacja wrocławskich Żydów
Deportacja wrocławskich Żydównull Landesverband Sachsen der Jüdischen Gemeinden

Dwanaście fotografii pochodzi z listopada 1941 roku, a jedna z kwietnia 1942 roku. Za każdym razem deportowano wtedy około tysiąca osób do obozów zagłady. Jak ustalili badacze, z pierwszej deportacji nikt nie przeżył, a z drugiej tylko dwie osoby.

W ramach projektu „#LastSeen. Fotografie nazistowskich deportacji” od 2021 roku zgromadzono już około 500 zdjęć deportacji z 60 miast Trzeciej Rzeszy.

(KNA/dom)

Marsz Żywych: Upamiętnienie w Auschwitz

Uroczystość u prezydenta Niemiec. Zdjęcia warszawskiego getta wracają do Polski

Te zdjęcia mają ponad 80 lat. Zostały zrobione w getcie warszawskim, teraz – powrócą na Muranów, by stać się częścią kolekcji POLIN, Muzeum Historii Żydów Polskich.

Ich autorką jest Helmy Spethmann, która była pielęgniarką w niemieckim szpitalu w okupowanej Warszawie. Nie wiadomo, dlaczego była też w getcie – nigdy nikomu o tym nie opowiedziała. Ale ponad trzy dekady później, tuż przed śmiercią, przekazała swojej siostrzenicy Ingelene Rodewald dwa albumy pełne zdjęć. W okładce jednego z nich schowała 23 niewielkie fotografie, dokument tragicznej rzeczywistości mieszkańców warszawskiego getta.
 
Rodewald dopiero po latach uświadomiła sobie, że odziedziczone po ciotce albumy mają wielką historyczną wartość. I postanowiła podzielić się nim z innymi. Przekazała je prezydentowi Niemiec, Frankowi-Walterowi Steinmeierowi. Teraz trafią do Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Podczas uroczystości, która odbyła się 17 stycznia 2024 r. prezydent Niemiec przekazał fotografie na ręce dyrektora muzeum, Zygmunta Stępińskiego i ocalałego z Zagłady Mariana Turskiego.

Przekazanie Muzeum Żydów Polskich Polin zdjęć z warszawskiego getta
Przekazanie Muzeum Żydów Polskich Polin zdjęć z warszawskiego gettanull Gwóźdź-Pallokat/DW

– Chciałbym wierzyć jako człowiek, który ufa na ogół ludziom, i sądząc po tym jak widziałem miniatury tych zdjęć, że jest w nich element współczucia, element empatii – powiedział podczas spotkania Turski, prezydent Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego.

Zdjęcia getta wracają do Warszawy

Eksperci krytykują kampanię reparacyjną PiS

„Partyjna 'kampania reparacyjna' PiS, prowadzona przez funkcjonariusza tej partii A. Mularczyka, stanowiła ważny element strategii budowania pozycji politycznej tej partii w odwołaniu do resentymentów antyniemieckich i poszukiwania wroga. Celem tej 'kampanii' była wprawdzie scena krajowa, niemniej obsesyjna kampania antyniemiecka wpisywała się w szersze działania nastawione na deprecjonowanie Unii Europejskiej” – czytamy w oświadczeniu przekazanym Deutsche Welle przez autorów.

Powołując się na „miarodajne środowiska historyków” oraz ekspertów prawa międzynarodowego, autorzy – grupa ekspertów z Centrum im. Willy’ego Brandta Uniwersytetu Wrocławskiego i Konferencji Ambasadorów RP – wskazali, że działania podejmowane przez PiS „nie mają żadnych szans na powodzenie”. Eksperci zwrócili uwagę na deprecjonowanie i świadome pomijanie porozumień polsko-niemieckich z lat 1991 i 2000, na mocy których zagwarantowano konkretną pomoc dla jeszcze żyjących byłych więźniów obozów koncentracyjnych i robotników przymusowych.  

Emocje bez podstawy prawnej

„'Kampania reparacyjna' PiS nakręcała spiralę emocji i oczekiwań, mamiąc astronomicznymi kwotami należnych 'reparacji' od Niemiec” – piszą eksperci, przypominając, że nie ma ani podstawy prawnej, ani procedury skutecznego dochodzenia takich roszczeń.

REPARACJE DLA POLSKI. Między fejkiem a półprawdą

Autorzy oświadczenia podkreślili, że „szkodliwa i nieudana” kampania wykazała, że polska opinia publiczna jest podatna na manipulacje odwołujące się do resentymentów antyniemieckich, a także wykazała braki w edukacji historycznej w Polsce i w Niemczech.

Pomóżmy żyjącym jeszcze ofiarom zbrodni

Eksperci Centrum i Konferencji Ambasadorów RP opowiedzieli się za szybkim udzieleniem pomocy żyjącym jeszcze ofiarom niemieckich zbrodni. Ich liczbę oszacowali na ok. 45 tys., w tym 1200-1300 byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Strona niemiecka mogłaby ich zdaniem podjąć decyzję o wypłacie rent dla byłych więźniów obozów na wzór świadczeń wypłacanych osobom pracującym w czasie wojny w gettach. Symbolicznym gestem byłoby udzielenie pomocy byłym powstańcom warszawskim. Obecnie w Polsce i za granicą żyje jeszcze 700 uczestników walk w Warszawie.

Eksperci skrytykowali opublikowany w 2022 raport o stratach poniesionych przez Polskę w wyniku agresji i okupacji niemieckiej 1939-1945 jako „oparty na zmanipulowanej metodologii”. „Zawiera fundamentalne błędy i niedopowiedzenia. Pozostaje on wyrazem partyjnej propagandy” – ocenili eksperci, postulując ustanowienie „grantu naukowego” na opracowanie nowego raportu.

Pamiętajmy o edukacji, odblokujmy podręcznik 

W oświadczeniu mowa jest także o stworzeniu planu upamiętnienia zbrodni nazistowskich, zintensyfikowaniu działań na rzecz zwrotu zrabowanych dzieł kultury oraz o wdrażaniu programów edukacyjnych dotyczących relacji polsko-niemieckich. Eksperci wzywają przy okazji do jak najszybszego dopuszczenia do użytku w polskich szkołach wspólnego polsko-niemieckiego podręcznika do historii „Europa. Wspólna historia”. Czwarty tom podręcznika został zablokowany przez poprzednie ministerstwo edukacji i może być w Polsce wykorzystywany jedynie jako materiał pomocniczy.

1 września 2022 roku kierowany przez Arkadiusza Mularczyka Parlamentarny Zespół ds. Oszacowania Wysokości Odszkodowań od Niemiec przedstawił raport, w którym szkody wyrządzone Polsce przez Trzecią Rzeszę oszacowano na 6 bilionów 220 mln zł. 3 października 2022 roku, w Dniu Jedności Niemiec, polski MSZ skierował do Niemiec notę w tej sprawie. Rząd RFN stoi na stanowisku, że sprawa reparacji jest prawnie i politycznie zamknięta. Berlin nie wyklucza jednak dalszych humanitarnych gestów.

Zamiast symboliki świadczenia finansowe

Poseł SPD Dietmar Nietan powiedział w wywiadzie dla najnowszego wydania Magazynu Polsko-Niemieckiego DIALOG, że strona niemiecka „powinna wykazać się wobec Polski empatią powiązaną z konkretnymi działaniami”. „Nie mogą być one natury czysto symbolicznej, lecz muszą cechować się szerokim wymiarem merytorycznym i finansowym” – zaznaczył niemiecki parlamentarzysta sprawujący w rządzie Olafa Scholza funkcję pełnomocnika do spraw kontaktów z Polską.    

Kierowane przez Krzysztofa Ruchniewicza Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy'ego Brandta na Uniwersytecie Wrocławskim należy do wiodących polskich placówek niemcoznawczych. Konferencja Ambasadorów RP skupia byłych szefów polskich placówek dyplomatycznych oceniających krytycznie politykę zagraniczną rządów PiS. Są wśród nich Jan Barcz, ambasador w Austrii (1995-2000), Jerzy Kranz i Marek Prawda – szefowie placówek w Berlinie,  Marek Grela - ambasador RP przy Unii Europejskiej (2002-2006)  i Agnieszka Magdziak-Miszewska, szefowa placówki w Izraelu w latach 2006-2012.

Chcesz skomentować nasze artykuły? Dołącz do nas na facebooku! >>

Niemieccy posłowie o reparacjach dla Polski

Amunicja w morzu: ukryte niebezpieczeństwo

Od dziesięcioleci zalegają w stosach na dnie Morza Północnego i Bałtyku. Środki bojowe, torpedy i amunicja z drugiej wojny światowej rdzewieją, rozszczelniają się i wydzielają zanieczyszczenia. Teraz Niemcy chcą zacząć je wydobywać.

Problem ogólnoświatowy

Na wiosnę na Bałtyku rozpocznie się projekt pilotażowy. – Niemcy kochają morze, a ci, którzy kochają morze, wydobędą z niego wojskowe pozostałości – mówi minister środowiska Szlezwika-Holsztynu Tobias Goldschmidt z partii Zielonych. W ramach sześciomiesięcznego projektu eksperci chcą zebrać informacje o stanie amunicji i wykorzystać je do zbudowania pływającej platformy do jej utylizacji.

Pierwsze 50 ton ma zostać wydobytych z Zatoki Lubeckiej w dwóch miejscach i w jednym miejscu z Zatoki Meklemburskiej. Amunicja ta ma zostać następnie zutylizowana w spalarni w Munster w Dolnej Saksonii. Na potrzeby tej akcji rząd Niemiec przeznaczył 100 milionów euro.

– Zakładamy, że po wojnie do morza wrzucono 1,6 mln ton amunicji konwencjonalnej – mówi Tobias Goldschmidt. Na Morzu Północnym jest ona częściowo pokryta dnem morskim w wyniku ruchów osadów podczas odpływów i odpływów, w związku z czym prawie nie rdzewieje, ale na Bałtyku związany z nią problem jest bardziej palący.

–  Amunicja leży tam zwykle luzem na dnie i dlatego szybciej rdzewieje. Dlatego zaczynamy od Morza Bałtyckiego – wyjaśnia Tobias Goldschmidt. Nawet w dobrych warunkach wydobycie amunicji zajęłoby ponad 30 lat. Mogłoby to stworzyć w Niemczech nową gałąź gospodarki o znaczeniu globalnym, ponieważ na całym świecie występuje problem ze starą amunicją. Niemcy mogą zatem odegrać tu pionierską rolę.

Stara amuniacja na dnie Bałtyku
Stara amuniacja na dnie Bałtykunull Jana Ulrich/Forschungstauchzentrum CAU Kiel/dpa/picture alliance

Ogromne koszty wydobycia

Podobnego zdania jest minister środowiska Steffi Lemke z partii Zielonych. Celem jest bezpieczne wydobycie starej amunicji i zutylizowanie jej w sposób przyjazny dla środowiska. I to na skalę przemysłową. Jest to, jak dotąd, ewenement na skalę światową. – Cieszę się, że robimy teraz duże kroki naprzód i w latach 2024/25 przystą[imy do zaprojektowania i budowy pływającej platformy do oczyszczania morza z zatopionej w nim amunicji – oświadczyła.

Jej odpowiednik z Kilonii, Tobias Goldschmidt, spodziewa się, że systematyczne usuwanie min, torped i amunicji z niemieckich wód będzie kosztować około 100 milionów euro rocznie. Szlezwik-Holsztyn jest gotowy wnieść wkład finansowy do tej operacji. Jego zdaniem inne kraje związkowe, niepołożone nad morzem, też powinny to zrobić, ponieważ amunicja z czasów II wojny światowej nie jest problemem wyłącznie północnoniemieckim.

– Stałą akcję wydobywczą i utylizacyjną rząd federalny i rządy krajów związkowych powinny rozpocząć w 2026 roku – mówi pełnomocnik niemieckiego rządu ds. morskich Sebastian Unger. Biorąc pod uwagę ilość zatopionej amunicji, jest to zadanie pokoleniowe.

Nie jest wcale pewne, czy kiedykolwiek uda się wydobyć z morza wszystkie środki bojowe. Minister Lemke ma wątpliwości. Podczas wizyty w Zatoce Kilońskiej późnym latem 2023 roku stwierdziła, że prawdopodobnie duża ilość amunicji jest zbyt zardzewiała. – Na dnie morza czai się ogromny problem – zaznacza, dodając: „Około 1,6 miliona ton rdzewiejącej starej amunicji w Morzu Północnym i Bałtyckim stanowi rosnące zagrożenie dla ludzi i środowiska”.

Amunicja wydobyta z Morza Północnego
Amunicja wydobyta z Morza Północnegonull Heinrich Hirdes GmbH/dpa/picture alliance

Problem znany od lat

Sam problem jest znany od dawna. Po zakończeniu drugiej wojny światowej większość pozostałej po niej amunicji celowo wrzucono do morza. – Większość zatopionej amunicji występuje w około 70 miejscach na dnie obu mórz, Północnego i Bałtyku – wyjaśnia kierownik wydziału Alexander Bach z Ministerstwa Środowiska w Kilonii.

Po zakończeniu wojny porty dokładnie rejestrowały, co ładowano na statki udające się na miejsca zatapiania amunicji. Większość amunicji na Morzu Bałtyckim znajduje się w Zatoce Kilońskiej i Zatoce Lubeckiej. Szacuje się, że w samej Zatoce Lubeckiej jest jej 50 tysięcy ton.

– Na dnie Morza Bałtyckiego leżą torpedy, granaty artyleryjskie, amunicja przeciwlotnicza i do broni strzeleckiej, granaty ręczne, a także inne środki bojowe takie, jak miny morskie, przeciwpancerne i przeciwpiechotne. Dużą część materiałów wybuchowych stanowi trotyl – mówi Tobias Goldschmidt. Prowadzone badania dotyczące łańcucha pokarmowego wykazały, że w małżach wykryto substancje rakotwórcze.

– Ponieważ substancje te przenikają do łańcucha pokarmowego, naprawdę jest już najwyższy czas, aby wydobyć amunicję, nawet kosztem dużego wysiłku i pieniędzy – mówi Alexander Bach. W Szlezwiku-Holsztynie większość amunicji zatopiono w znanych miejscach u jego wybrzeża, ale w sąsiednim kraju związkowym, Meklemburgii-Pomorzu Przednim, jest ona znacznie bardziej rozrzucona.

– W Meklemburgii-Pomorzu Przednim nie ma w zasadzie żadnego, stałego miejsca zatapiania amunicji, wyrzucano ją do morza tam, gdzie przeprowadzano manewry i ćwiczenia w strzelaniu – wyjaśnia ekspert.

Bałtyk: nurkowie wydobywają starą amunicję
Bałtyk: nurkowie wydobywają starą amunicjęnull Stefan Sauer/ZB/picture-alliance

Zagrożenie dla turystyki

Dla ministra środowiska Szlezwika-Holsztyn, Tobiasa Goldschmidta wydobycie zatopionej amunicji ma także wymiar ekonomiczny.

– Ogólnie zły stan Morza Bałtyckiego stanowi zagrożenie dla turystyki. Jeśli stan morza nie będzie dobry, wizerunek naszego kraju związkowego może zostać poważnie nadszarpnięty. Widzimy również, że obciążenie spowodowane uwolnieniem trotylu rośnie – mówi.

Zdaniem naukowców spożywanie ryb i małży z Morza Północnego i Bałtyku nie jest obecnie niebezpieczne. W umowie koalicyjnej rząd federalny zgodził się na natychmiastowe uruchomienie programu mającego na celu rozwiązanie problemu z wydobyciem amunicji i innych środków bojowych z Morza Północnego i Bałtyckiego.

(DPA/jak)

Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na Facebooku! >>

Sieci widma na dnie Bałtyku

Prasa o mordercy z SS, który uniknął kary

Oficer SS Erich Ehrlinger został skazany w grudniu 1961 roku na dwanaście lat więzienia. Sąd w Karlsruhe uznał go winnym współudziału w zamordowaniu 1045 osób. „To był łagodny wyrok, biorąc pod uwagę, że esesman nakazywał rozstrzeliwanie i gazowanie ludzi. Nazistowski siepacz musiał odsiedzieć jedynie część i tak małej kary. W październiku 1965 roku wykonanie kary zawieszono, a rzekomo niezdolny do przebywania w zakładzie karnym zbrodniarz wojenny opuścił więzienie” – pisze Frank Thadeusz w najnowszym wydaniu tygodnika „Der Spiegel”.

Autor podkreślił, że zwolnienie Ehrlingera z więzienia przypadło na okres, gdy zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości był pełen byłych nazistów, co powodowało, że wola ścigania zbrodniarzy była mocno ograniczona. Często dochodziło do skandalicznych przypadków uniewinnienia lub do bardzo łagodnych wyroków. Wielu skazanych było zwalnianych z więzienia z powodu rzekomych problemów zdrowotnych.

Grupa lekarzy i historyków z uniwersytetu w Moguncji zbadała sprawę Ehrlingera, dochodząc do wniosku, że oskarżony wykorzystywał swoje dolegliwości zdrowotne do przeciągania procesu, a następnie do osiągnięcia przedterminowego zwolnienia.

Chorowity zbrodniarz

Przypadek Ehrlingera jest typowy dla wielu innych wysokich rangą zbrodniarzy hitlerowskich – napisał historyk Peter Stadlbauer w swojej pracy doktorskiej, która ma ukazać się w tym roku. Autorem ekspertyzy, dzięki której były esesman wyszedł na wolność, był Berthold Mueller, jeden z czołowych lekarzy sądowych RFN, który też był uwikłany w zbrodnie Trzeciej Rzeszy.

Z opinii wydanej przez Muellera, wówczas kierownika zakładu medycyny sądowej uniwersytetu w Heidelbergu, wynikało, że Ehrlinger jest śmiertelnie chory. Lekarz stwierdził, że badany cierpi na biegunkę, osłabienie, wyczerpanie i odurzenie, które przechodzi w apatię, a także silne długotrwałe bóle głowy, niezdolność do koncentracji oraz migotanie przed oczami. Sugerował zwapnienie tętnic mózgowych i odradzał zarówno powrót do więzienia, jak i wznowienie procesu. Z późniejszych ekspertyz wynikało, że stan zdrowia badanego pogorszył się i nie ma żadnych szans na poprawę.

Wnuk komendanta Auschwitz: rozliczyć się z przeszłością

Esesman i lekarz w służbie III Rzeszy

„Der Spiegel” przypomniał, że Ehrlinger wstąpił do partii Hitlera NSDAP w 1931 roku, a od 1935 roku należał do SS. W grudniu 1941 roku został dowódcą policji bezpieczeństwa w okupowanym Kijowie. Na jego rozkaz dokonywano egzekucji.

Do zabijania ofiar Niemcy wykorzystywali także samochód ciężarowy; spaliny z silnika kierowano do hermetycznie zamkniętej części ładunkowej pojazdu, w której ofiary dusiły się. Niemiecki historyk Michael Wildt opisał inny przypadek brutalnego zachowania esesmana. Po ucieczce więźnia z obozu pracy pod Kijowem w lecie 1943 roku Ehrlinger rozkazał pozostałym więźniom zebrać się na placu, a następnie zaczął do nich strzelać z pistoletu. Przestał dopiero po wystrzeleniu wszystkich nabojów.  

Mueller już w 1923 roku związał się z nacjonalistycznym i antysemickim ugrupowaniem Niemiecko-Volkistowską Partią Wolności, a w 1933 roku wstąpił do NSDAP. Zajmował się demaskowaniem żołnierzy Wehrmachtu, którzy samookaleczali się, aby uniknąć służby frontowej, za co groziła kara śmierci.

Zdaniem historyka Stadlbauera, Mueller wyświadczył Ehrlingerowi przysługę koleżeńską, chociaż w czasach Trzeciej Rzeszy obaj nie znali się osobiście.

Po wyjściu z więzienia, rzekomo chorowity morderca cieszył się pełnią życia. Mieszkał w Karlsruhe, dużo spacerował, robił zakupy i pracował w ogródku. Zmarł w 2004 roku w wieku 93 lat – czytamy w „Spieglu”.

Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na Facebooku! >>

Dom Polsko-Niemiecki. Przeciw stereotypom

W wyobrażeniu Niemców o Polsce i Polaków o Niemczech nadal dominują krzywdzące stereotypy. Oba kraje łączy jednak wielowiekowe sąsiedztwo i historia powiązań, które do dziś kształtują oba społeczeństwa, czytamy w gościnnym komentarzu opublikowanym w środę (03.01.24) w niemieckim dzienniku „Die Welt”.

Autorzy tekstu – historycy Agnieszka Wierzcholska i Robert Parzer – pracują obecnie nad koncepcją tak zwanego Domu Polsko-Niemieckiego, planowanego w niemieckiej stolicy.

„Dom Polsko-Niemiecki ma powstać w sercu Berlina i będzie przypominał pomnikiem o ofiarach niemieckiej okupacji w Polski w latach 1939-1945, informował poprzez historyczną wystawę o niemiecko-polskiej historii, ze szczególnym naciskiem na drugą wojnę światową, a poprzez bogaty program edukacyjny umożliwiał spotkania” - piszą autorzy.

Wierzcholska i Parzer przypominają, że w tym roku przypada 85. rocznica wybuchu wojny. „Niemieccy okupanci przeprowadzili Holocaust w dużej mierze w zajętej Polsce. Połowę z sześciu milionów zamordowanych Żydów Europy stanowili przedwojenni obywatele Polski. Ponad 95 procent wszystkich Żydów, którzy żyli przed wojną w Polsce, zostało zabitych podczas drugiej wojny światowej. W utworzonych przez Niemców w okupowanej Polsce obozach zagłady mordowano też Żydów z całej Europy”.

Jak dodają, Polska nie jest tylko historią „innych”, ale wspólną, polsko-niemiecką, ale też europejską misją.

Ile Polski w Niemczech, ile Niemiec w Polsce?

Przypominając o ścisłych powiązaniach obu krajów i wielowiekowym sąsiedztwie Wierzcholska i Parzer piszą, że na początku XIX wieku około 10 proc. mieszkańców Prus stanowili Polacy. „Tak zwana Wiosna Ludów była wydarzeniem europejskim, ale w szczególnym stopniu polsko-niemieckim. Fascynacja Polską w latach 30. XIX w. doprowadziła do powstania najgęstszej sieci stowarzyszeń, jaką kiedykolwiek widziano w państwach niemieckich. Wspólnota rozdrobnionych w księstwach Niemców powstała też dzięki Polakom” - czytamy.

Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na facebooku! >>

Autorzy przypominają, że rewolucja 1848 roku rozpoczęła się od szturmu niemieckich powstańców na więzienie w Berlinie-Moabit, aby uwolnić Polaków, więzionych tam za walkę przeciwko pruskiemu panowaniu. Piszą też o polskiej migracji do ośrodków przemysłowych Rzeszy Niemieckiej, czy – bardziej współcześnie – polskim wkładzie w obalenie komunizmu w Europie.

Kolonialne podejście

Panowanie Prus nad częściami Polski naznaczone było kolonialnym charakterem i poczuciem wyższości. „Ta arogancja, wzbogacona jeszcze o narodowo-socjalistyczną i antysemicką propagandę, kształtowała też półtora miliona żołnierzy Wehrmachtu, którzy 1 września 1939 roku ruszyli do Polski”.

„To że w dzisiejszych Niemczech z Polską kojarzone są częściej polskie sprzątaczki albo budowlańcy, a rzadziej polscy myśliciele i nobliści jak Czesław Miłosz czy Jerzy Giedroyc, którzy rozwinęli wizjonerskie idee wspólnej Europy, nie jest przypadkiem. Przy każdym politycznym spięciu szybko sięga się po stereotypy, niestety po obu stronach Odry i Nysy. Pokazywanie, skąd się biorą, ich przełamywanie oraz umożliwianie nowego spojrzenia na sąsiadów, da stosunkom polsko-niemieckim nową podstawę i pomoże dalej rozwijać silną europejską wspólnotę. Dom Polsko-Niemiecki chce i będzie mieć w tym swój udział” - czytamy.

Solidarność i upadek muru. Lata 80. Odc. 5 PODCAST

Immanuel Kant i aktualność jego filozofii

Kto chce zrozumieć świat, nie musi koniecznie po nim podróżować. Dowiódł tego Immanuel Kant (1724–1804). 22 kwietnia świat będzie obchodzić jego 300. urodziny. Niemiecki  filozof nigdy nie opuścił swojego ojczystego Królewca (obecnie Kaliningrad) w ówczesnych Prusach Wschodnich, ale to zupełnie nie zaszkodziło jego rozumieniu świata. Swoimi ideami zrewolucjonizował filozofię i został pionierem oświecenia. Jego najsłynniejsze dzieło, „Krytyka czystego rozumu”, uchodzi za punkt zwrotny w dziejach ludzkiej myśli. Dziś Kanta zalicza się do najwybitniejszych myślicieli wszech czasów.

Wiele jego konkluzji zachowuje aktualność do dziś – w obliczu zmian klimatycznych, wojen  i kryzysów. Co mogłoby na przykład doprowadzić do trwałego pokoju między państwami? Kant rekomendował w rozprawie „O wiecznym pokoju” z 1795 roku „związek narodów” jako federalną wspólnotę państw republikańskich. Działanie polityczne musi się jego zdaniem zasadniczo kierować moralnością. Jego dzieło było inspiracją do utworzenia po I wojnie światowej (1914-1918) Ligi Narodów, poprzedniczki Organizacji Narodów Zjednoczonych, która w swojej Karcie uwzględniła spuściznę Ligi. 

Oprócz prawa międzynarodowego Kant rozwijał również prawo obywateli świata, odrzucając kolonializm  i imperializm oraz formułując idee humanitarnego traktowania uchodźców. Filozof z Królewca uważał, że każdy człowiek ma prawo do odwiedzenia każdego kraju, ale niekoniecznie do przebywania tam przez czas nieokreślony.

Rozum i argumentacja

Kant uzasadnia godność i prawa człowieka nie religijnie, odwołując się do Boga, lecz filozoficznie, odwołując się do rozumu. Kant miał duże zaufanie do ludzi. Uważał ich za zdolnych do brania odpowiedzialności – za siebie samych i za świat. Wierzył, że dzięki rozumowi i argumentom można zapanować nad swoim życiem. W tym celu sformułował podstawową regułę: „postępuj wedle takiej tylko zasady, co do której mógłbyś chcieć, aby była prawem powszechnym”. Nazwał to „imperatywem kategorycznym”. Dziś ujęlibyśmy to tak: czyń tylko to, co przyniosłoby wszystkim największą korzyść.

W 1781 roku Kant publikuje swoje chyba najwybitniejsze dzieło. W „Krytyce czystego rozumu” stawia cztery zasadnicze pytania filozofii: Co mogę wiedzieć? Co powinienem czynić? Czego mogę się spodziewać? Czym jest człowiek? Jego poszukiwanie odpowiedzi na te pytania określa się mianem teorii poznania. W przeciwieństwie do wielu filozofów przed nim wyłuszcza w swojej rozprawie, że ludzki umysł nie potrafi odpowiedzieć na pytania o istnienie Boga, duszy ani o początek świata.

„Kant nie jest światłem świata, lecz całym promieniującym układem słonecznym”. Takim komplementem obdarował filozofa współczesny mu pisarz Jean Paul (1763–1825). Inne wielkie umysły uważały jednak pisma Kanta za ciężkostrawne. Ich lektura wyciska „sok z nerwów” – skarżył się filozof Moses Mendelssohn. Sam nie zdołał przez nie przebrnąć.

Pionier oświecenia

Nauczanie i pisma Immanuela Kanta położyły podwaliny pod nowy sposób myślenia. Jego sentencja „Sapere aude” („Miej odwagę posługiwać się własnym rozumem”) stała się słynna i nadała mu rangę pioniera oświecenia. Ten ruch umysłowy, powstały pod koniec XVII wieku w Europie, obwołał rozum (racjonalność) człowieka i właściwe posługiwanie się nim miarą wszelkiego działania. W swoich pismach Kant wzywał do uwolnienia się od wszelkich zewnętrznych nakazów (takich jak boskie przykazania) i do wzięcia odpowiedzialności za własne postępowanie.

Na temat Kanta krąży do dziś wiele sądów i przesądów. Niemiecki filozof i badacz Kanta Otfried Höffe wziął niektóre z nich pod lupę w swojej nowej książce „Der Weltbürger aus Königsberg” („Obywatel świata z Królewca”) – między innymi pytanie, czy Kant był „eurocentrycznym rasistą” i czy dyskryminował kobiety. W obu wypadkach jego odpowiedź brzmi: „Tak, ale...”.

Filozof, który nie zamykał się w czterech ścianach

Kant nie był rasistą we współczesnym rozumieniu, przeciwnie: potępiał kolonializm i niewolnictwo. Nigdy wprawdzie nie opuścił Królewca, ale stolica Prus Wschodnich była wówczas tętniącym życiem miastem handlowym, „Wenecją Północy”. Poza tym Kant wręcz pochłaniał opisy podróży z innych krajów.

I wreszcie: czy Kant był zdziwaczałym, zamykającym się w czterech ścianach uczonym i mizantropem? Dzisiejsza nauka rozprawia się także z tym stereotypem – Kant miał wprawdzie ściśle uregulowany rytm dnia, ale rozkoszował się długimi obiadami z przyjaciółmi i znajomymi, uwielbiał bilarda i gry karciane, chodził do teatru, a w salonach miasta uchodził za duszę towarzystwa.

Imprezy rocznicowe 

O Kancie i jego spuściźnie przypomina w tym roku wiele imprez, także w Niemczech: Bundeskunsthalle w Bonn pokazała dużą wystawę poświęconą filozofowi. W czerwcu w Berlinie odbędzie się wielka konferencja naukowa, a jesienią w Bonn międzynarodowy kongres, który zaplanowano właściwie w Kaliningradzie, ale który nie mógł tam dojść do skutku z powodu rosyjskiej napaści na Ukrainę.

Grób Kanta zdobi tylną ścianę katedry w Królewcu, która do dziś jest symbolem miasta. Jako jedna z nielicznych zabytkowych budowli gotycka świątynia przetrwała naloty podczas II wojny światowej i późniejszą falę wyburzeń po przyłączeniu do Związku Radzieckiego. Kant jest dziś niezmiernie popularny, a jego pismami inspiruje się wiele nurtów politycznych. A kto nazywa siebie samego swoim ulubionym myślicielem? Słusznie – Immanuel Kant!

Artykuł ukazał się pierwotnie nad stronach Redakcji Niemieckiej DW 

Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na facebooku! >>

Wolfgang Templin: Piłsudski rozumiał rolę Ukrainy w walce z Rosją

DW: Jest Pan pierwszym Niemcem, który wygrał konkurs polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych na obcojęzyczną książkę historyczną o Polsce. Nagrodzona praca to biografia Józefa Piłsudskiego  „Revolutionaer und Staatsgruender” (Rewolucjonista i założyciel państwa). Dlaczego czytelnicy niemieccy mieliby interesować się polskim politykiem z przełomu XIX i XX wieku?

Wolfgang Templin*: Polska jest najważniejszym sąsiadem Niemiec  na Wschodzie. Drażni mnie panujące w moim kraju samozadowolenie, koncentracja na własnych problemach, brak zainteresowania światem zewnętrznym. Dawniej Niemcy były potęgą militarną. To już przeszłość. Dziś Niemcy przestali być militarystami, ale ambicje wojenne zastąpiła mentalność książeczki czekowej. Troskę o politykę zagraniczną, o bezpieczeństwo  zrzucamy na inne kraje, nie mające obciążeń historycznych

DW: Może to dobrze, że po tragicznych doświadczeniach dwóch wojen światowych, Niemcy nie pchają się do pierwszego szeregu?

WT: Niemcy nie mogą zapominać, że zajmują miejsce w samym centrum Europy. Mają wiele atutów, które powinni wykorzystywać. W czasach, gdy losy demokracji nie są pewne, Niemcy nie mogą stać z boku.

DW: Ale dlaczego właśnie Piłsudski miałby być dobrym pretekstem do przypomnienia Niemcom o ich obowiązkach, do zainteresowania się Polską? 

WT: Na przykładzie Piłsudskiego, który działał na przełomie stuleci, mogłem uzmysłowić moim rodakom, jak fatalne skutki dla Polski i dla całego obszaru Europy Środkowo-Wschodniej miała polityka kanclerza Bismarcka. Chodzi o jego politykę równowagi sił w Europie, opierającej się na dwóch filarach – ograniczaniu wpływów Francji i na sojuszu Niemiec z Rosją. Największą ofiarą polityki Bismarcka była Polska. Polska miała zniknąć ze świadomości mieszkańców Europy, tak jak dziś zniknąć miałaby Ukraina. Piłsudski od początku buntował się przeciwko temu, poświęcił swoje życie zmianie zastanej sytuacji.

DW: Jakie cechy Piłsudskiego uważa Pan za najważniejsze?

WT: Polityczny realizm w połączeniu z gotowością do ryzyka. Piłsudski był realistą – chciał walczyć, nie żeby przegrać, tylko żeby wygrać. Uważał, że Polska jest skazana na porażkę, jeżeli będzie walczyć z dwoma wrogami – Niemcami i Rosją. Zdawał sobie sprawę, że jedyną szansą jest współpraca z jednym z nich. Gdy dojdzie do wojny, a był o jej wybuchu przekonany, należało mieć własne siły i być zdolnym do przedstawienia oferty. Za głównego wroga uznał Rosję, a więc grał ze stroną niemiecką. Piłsudski był równocześnie gotowy do ryzyka. Legiony były początkowo słabe, ale on blefował, udawał że ma duże siły.

DW: Jaką rolę odgrywała w jego polityce Ukraina? Odbierając nagrodę powiedział Pan, że „Piłsudski chciał wolnej, silnej i suwerennej Ukrainy” i że była to utopia, ale nie można rezygnować z realizacji tego celu.

WT: Piłsudski rozumiał znaczenie niepodległej i silnej Ukrainy dla Polski. To go odróżniało od większości polityków z tamtego czasu. Największym zagrożeniem był rosyjski imperializm. Uważał, że nie ma lepszego środka przeciwko temu zagrożeniu, jak silna i niezależna Ukraina. Był przekonany, że imperium rosyjskie bez Ukrainy nie istnieje.

DW: Jego polityka zakończyła się fiaskiem. Dlaczego?

WT: Silny opór istniał w Polsce, w kręgach nacjonalistycznych. Ale i Ukraina nie posiadała wtedy jeszcze odpowiedniej wewnętrznej siły, aby obronić własną niepodległość. Wolna Ukraina miała swoje pięć minut wtedy, gdy bolszewicy byli osłabieni. Wolna Ukraina może istnieć tylko wtedy, gdy ma silnego partnera w Polsce i gdy Niemcy zdają sobie sprawę z jej znaczenia.

DW: Niemieckie księgarnie są pełne książek historycznych, niemal codziennie ukazują się kolejne bestsellery. Czy biografia Piłsudskiego znalazła czytelników?

WT: dotychczas sprzedano ok. 3000 egzemplarzy, co jak na książkę historyczną na tak egzotyczny temat jest całkiem dobrym wynikiem. Od ukazania się książki w styczniu 2022 r. odbyłem kilkanaście spotkań autorskich – w szkołach, towarzystwach niemiecko-polskich, instytutach kultury, nawet w teatrze. Jest spore zainteresowanie, ale widać, że nawet osoby, którym nazwisko Piłsudskiego coś mówi, ograniczają się najczęściej do stereotypów na temat Marszałka.

DW: Czy polscy czytelnicy będą mogli zapoznać się z Pana publikacją?

WT: Podczas tegorocznych Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie będę miał zaszczyt zaprezentować polskie wydanie. Ukaże się pod tytułem „Od rewolucjonisty do Marszałka” w wydawnictwie Bellona.    

Razem w Europie. Sojusznicy z problemami (2000-2015) PODCAST

DW: Od pięciu miesięcy Polska ma nowy rząd. Jest Pan uważnym obserwatorem polskiej polityki i relacji niemiecko-polskich od kilkudziesięciu lat. Jak ocenia Pan aktualną sytuację? Czy po zmianie władzy można mówić o przełomie?

WT: Nowy rząd jest wielką szansą dla relacji polsko-niemieckich. Strona polska zdaje sobie sprawę z tej szansy i przedkłada interesujące oferty. Te oferty współpracy przyjmowane są przez stronę niemiecką zbyt wolno, ponieważ Niemcy zajęci są swoimi sprawami.

Poprawa stosunków między Berlinem a Warszawą ma fundamentalne znaczenie dla wzmocnienia Ukrainy, ale Niemcy najczęściej tego nie rozumieją. Zrozumiał to wreszcie (minister obrony) Boris Pistorius, ale przedtem było bardzo źle. Mam nadzieję, że niemiecki rząd będzie kontynuował linię Pistoriusa wobec Polski i Ukrainy.

DW: Gratuluję nagrody i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Jacek Lepiarz

* Wolfgang Templin (ur. 1948 w Jenie) był działaczem antykomunistycznej demokratycznej opozycji w NRD. W 1988 r. trafił do więzienia i został zmuszony do wyjazdu z NRD. Powrócił do Berlina po zjednoczeniu Niemiec. Pod koniec lat 80. nawiązał kontakt z polską organizacją Wolność i Pokój. Autor książek o Polsce i Ukrainie. W 2010 r. otrzymał medal Europejskiego Centrum Solidarności. 

Blokada Leningradu. Moskwa wysuwa żądania wobec Niemiec

Rosja domaga się, by Niemcy uznały oblężenie Leningradu podczas drugiej wojny światowej w latach 1941-1944 nie tylko za zbrodnię wojenną, ale za ludobójstwo. Rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wysłało notę dyplomatyczną do Berlina w tej sprawie – poinformowała rosyjska agencja informacyjna Tass.

Strona niemiecka została skrytykowana za rzekomo „sprzeczne traktowanie” przeszłości. Jak zaznaczył Kreml, niemieckie zbrodnie z epoki kolonialnej zostały uznane za ludobójstwo, podczas gdy zbrodnie narodowosocjalistyczne przeciwko narodom Związku Radzieckiego podczas drugiej wojny światowej nie zostały uznane. „Strona rosyjska nalega na oficjalne uznanie takich okrucieństw Trzeciej Rzeszy za ludobójstwo” – czytamy w nocie.

Ponad milion ofiar

Podczas trwającego prawie 900 dni oblężenia Leningradu (dzisiaj Petersburga) przez Wehrmacht i jego sojuszników życie straciło około 1,1 miliona ludzi. Ludzie umierali z głodu lub zamarzali na śmierć. „Blokada Leningradu była straszliwą zbrodnią wojenną, którą niemiecki Wehrmacht zadał Leningradowi i jego mieszkańcom” – odpowiedział niemiecki MSZ. Dodał, że rząd Niemiec podkreślał to przy wielu okazjach i podtrzymuje to. Berlin przypomniał, że w 80. rocznicę zakończenia blokady, która przypadła w styczniu br., ambasada Niemiec w Moskwie upamiętniła ofiary kilkoma wydarzeniami, a ambasador Alexander Graf Lambsdorff spotkał się z ocalałymi.

Leningrad 1941 rok: ofiary blokady
Leningrad 1941 rok: ofiary blokady null akg-images/picture alliance

Teraz rosyjska dyplomacja zwiększa presję na Niemcy. Pod względem prawnym oskarżenie o ludobójstwo sięga dalej niż oskarżenie o zbrodnie wojenne. Konwencja Narodów Zjednoczonych w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa z 1948 roku przewiduje, że właściwe sądy mogą wydawać wyroki skazujące za ludobójstwo. W przypadkach wcześniejszych jest to kwestia rozliczenia się przez politykę, społeczeństwo i historiografię.

Odszkodowania z reparacji wojennych

W nocie rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych po raz kolejny skrytykowało fakt, że Niemcy wypłaciły tylko indywidualne odszkodowania żydowskim ofiarom blokady. „Strona rosyjska postrzega taką praktykę Niemiec jako dyskryminację etniczną” – cytuje Tass fragment noty. Ofiary wszystkich narodowości powinny trzymać odszkodowanie – domaga się Kreml.

Niemcy uzasadniają odmienne traktowanie tym, że sowieccy Żydzi byli poddawani szczególnym prześladowaniom. Odszkodowanie dla innych ofiar zostało pokryte z reparacji wojennych wypłaconych przez Niemcy po 1945 roku. W humanitarnym geście rząd niemiecki sfinansował pomoc socjalną i medyczną dla osób, które przeżyły blokadę Leningradu. W najnowszej nocie dyplomatycznej z Moskwy stwierdza się jednak, że Niemcy nie poczyniły jeszcze humanitarnego gestu odpowiedniego do tego, co się stało.

(DPA/dom)

Chcesz skomentować nasze artykuły? Dołącz do nas na facebooku! >>